Oślizły i śmierdzący to film. Umęczający. "Inni ludzie" to opowieść o tym wycinku życia społecznego, o którym usilnie nie chcemy mówić, a który po cichutku kwitnie pod naszym nosem. To wycinek stworzony z samotności i niemiłości. Ulepiony z pozorów, fałszu, selfie, bezsensownych relacji, powierzchownych zbliżeń i używek, które pozwalają to wszystko znieść.
"Inni ludzie" (2021) to film w reżyserii Aleksandry Terpińskiej, który od 18 marca 2022 roku można oglądać w kinach.
Film jest adaptacją głośnej książki Doroty Masłowskiej.
"Inni ludzie" to rejestracja kilku dni z życia ludzi, których na co dzień nie chcemy dostrzegać.
Dyskutując o "Innych ludziach" bardzo łatwo wpaść w meandry banału i oczywistości. Właściwe recenzując film Aleksandry Terpińskiej, nie da się pominąć recenzowania książki Doroty Masłowskiej – reżyserka nie zrezygnowała bowiem z szarpanego, chaotycznego i brudnego stylu pisarki i konsumuje jej utwór niemal w całości. Efekt jest zadziwiający.
Dosyć długo zastanawiam się, jak. Jak filmowi twórcy wybrną z przeniesienia tej specyficznej konstrukcji językowo-stylistycznej na ekran? Terpińska znalazła na to metodę, która jednych zachwyci, a innych odrzuci i umęczy.
"Inni ludzie" są opowieścią niemal w pełni rapowaną, rytmizowaną (również wizualnie), wyśpiewywaną. Rapuje matka, syn i jego dziewczyna. Sąsiadka melodycznie wyraża swoje gorzkie żale, a pan i pani z tramwaju dostrajają się do rytmu głównego bohatera. Jednak nie tylko o język i muzykalność tutaj chodzi. Reżyserka dopasowuje do tego rytmu obrazki, przez co całość pulsuje, hipnotyzuje, porywa, jak wielka fala.
Bez wątpienia ten film podzieli widzów. Już teraz niektórzy powtarzają zarzut, który pojawiał się po premierze książki Masłowskiej w 2018 roku: fajna forma, treści brak. Inni porównują produkcję do "filmów w klimacie Patryka Vegi".
Krótko po seansie, gdy emocje jeszcze we mnie pracują, odpowiem: nie zgadzam się.
Żeby jednak w pełni wyjaśnić, dlaczego się nie zgadzam, zacznę od tego, że o ile nie jestem wielką fanką Doroty Masłowskiej, to z zainteresowaniem śledzę i doceniam jej twórczość, w jakimś sensie mnie ona przyciąga i intryguje. Zdaje sobie jednak sprawę, że nie jest to "najprostsza" polska pisarka. Trudno oczekiwać, że Polacy masowo pokochają panią, która bez skrupułów grzebie w ich otwartych ranach i podrzuca klocki Lego pod stopy.
Bo Masłowska jest właściwie głównie archiwistką, badaczką, obserwatorką. Zaryzykuję nawet porównanie jej do socjolożki, która używając innych narzędzi niż te opisane w akademickich podręcznikach, rozpracowuje świat, który ją otacza. Nazywa go brutalnie, obleśnie i ostro. Nie zamyka oczu na to, czego inni nie chcą oglądać. Porusza się rozpędzonym strumieniem świadomości i nie wie, co to hamulec.
Z tego powodu jej twórczość budzi tak skrajne emocje, zarzuca się jej infantylizm i prostactwo. Bo przekleństwa, rymy częstochowskie, gołe cycki i wódka. Bo rzygi, robienie laski w kiblu i wciąganie kreski. Bo mocne diagnozy i krzywe akcje.
Masłowska po prostu pokazuje, że Polska XXI wieku to również świat Kamilków, Anetek, Iwonek i Maciejów. Tudzież Januszów i Grażyn. Że możemy się z nich śmiać, ale ich cechy "wychodzą" z większości z nas, bo pochodzenie mamy podobne, nieraz tylko lepiej zakamuflowane. A nawet jeśli się z nimi, tymi cechami, nie utożsamimy, to i tak się z nimi zderzymy. W sklepie, na klatce schodowej, w autobusie.
Reżyserka Aleksandra Terpińska słusznie idzie tropem Masłowskiej, przyjmuje podobną taktykę. Nie rezygnuje z szorstkości napisanych słów, nie próbuje ich posypywać cukrem pudrem. Chwała jej za to – że nie przestraszyła się inności "Innych ludzi", że wzięła Masłowską taką, jaką jest, że pokusiła się jedynie o subtelne ogarnięcie chaosu i kosmetyczne zmiany. Dzięki temu nie zgubiła sensów.
Terpińska staje się też, podobnie jak pisarka, figurą wojeryczną. Zagląda w okna i dusze. Usadawia się wygodnie tuż za Kamilem (Jacek Beler) i dokładnie obserwuje jego życie. Jak wali konia, jak, zamiast się umyć, psika dezodorantem w majtki, jak ściąga brudne buty i w mokrych skarpetkach wchodzi do sterylnego mieszkania Iwony (Sonia Bohosiewicz), by odbyć z nią pospieszny stosunek, jak rzyga na Zbawixie i podrywa Anecię (Magdalena Koleśnik) w Rossmannie.
Podążamy za nim. Krok w krok. Dystans między widzem a bohaterem jest naprawdę niewielki, a zmniejszają go dodatkowo ciasne kadry i zbliżenia. Aż uszy bolą, gdy Kamil jak mantrę powtarza zdania o zj***ym dniu lub złych i dobrych ludziach. Oczy puchną od szarości nocnego miasta, a następnie rozszalałych wnętrz nocnych klubów i drogeryjnych lampek. Synestetycy mogą być tym filmem naprawdę zmęczeni, ale i cała reszta może buntowniczo uznać, że "po co pokazywać takie rzeczy".
Odpowiedź jest prosta: bo tak jest. Nasz sprzeciw czy niechęć tego nie zmienią. Tak jest. Być może dlatego Masłowska teraz bywa nierozumiana, być może jej ostre słowa rezonować zaczną za kilka kolejnych lat, gdy dotrą do ludzi z dystansu, zostaną przetrawione, wyrzygane i dopiero zaakceptowane.
Bo musimy przyjąć do wiadomości, że takie Kamilki i takie Anetki istnieją i mają swoje życia, swoje światy, których często nie chcemy dostrzec, nie chcemy w nich uczestniczyć. Wsadzamy je do szufladek z napisem "patologia" i "dysfunkcja", udając, że ich nie ma. Fakt, do pewnego momentu w czystych, pięknych i bogatych domach ich nie ma. Ale te spotkania są nieuniknione. Nieważne, jak byśmy próbowali "kolorować" świat wokół siebie, jego prawdziwa natura, natura czarności, szarości i mroku przebije się w najmniej oczekiwanym momencie.
W "Innych ludziach" te dwa światy nieustannie się krzyżują, ba, są do siebie bardzo podobne, wręcz od siebie uzależnione. Ich uczestnicy mają te same lęki, potrzeby i nałogi. Owszem, mają inne buty, kurtki i zapachy, jednak ostatecznie tak samo tęsknią, tak samo chcą kochać, tak samo się szarpią z życiem. Jedni robią to po prostu "na bogato", popijając koktajl jarmużowy z diety pudełkowej, inni "w wersji budżetowej" – sącząc tanie winko pod blokiem.
Oba światy jednak uciekają gdzieś daleko, a transport zapewniają im substancje sztucznie modelujące ich nastroje. Tabletki uspokajające, kokaina, pigułki, proszki i płyny. Do wciągania i połykania. Tym ich podróżom towarzyszy Jezus (Sebastian Fabijański). Ale nie jest to stary Jezus mówiący hasła, których nikt nie rozumie. Ten Jezus rapuje, koronę cierniową ma – ale jedynie w formie nadruku na czapce i nie rozstaje się z obszerną bawełnianą bluzą.
Fajny jest w tej roli Fabijański, który przemyka między bohaterami, pojawia się i znika, ale nie aspiruje – ani do bycia autorytetem, ani do bycia gwiazdą. Świetnie odnajduje się w roli chóru.
Fajna jest w ogóle obsada: Magdalena Koleśnik (obrzydliwa i okrutnie mocna scena dręczenia grubej koleżanki), Sonia Bohosiewicz (szczególnie moment rozrywania własnej piersi), Marek Kalita i jego nocne po mieście wycieczki, Beata Kawka jako zapijaczona matka i oczywiście Jacek Beler, który ma w sobie coś tak mrocznego, a jednocześnie łagodnego, że obcowanie z jego postacią, to jak ciągłe rozwiązywanie krzyżówki.
"Inni ludzie" to film, który naprawdę męczy psychicznie, ale jednocześnie trudno się od niego oderwać. Cały świat tych innych pulsuje, kołysze się, hipnotyzuje, obrzydza, ale i intryguje. Pojawia się też pytanie, kim są ci inni. Czy to też my? Jak dużo jest innych w nas i nas w innych? Kiedy inni są inni, a kiedy inni to my?
Tak jak książki Masłowskiej nie czyta się z rozkoszą i przyjemnością, tak i "Innych ludzi" Terpińskiej nie ogląda się z rozkoszą i przyjemnością. Jednak po konfrontacji ze słowami i obrazkami tych dwóch twórczyń trudno pozbyć się uczucia, że ten dyskomfort był potrzebny i konieczny. Że raz na jakiś czas trzeba popatrzeć na tę ohydę, bo patrzenie na ohydę paradoksalnie może być pierwszym krokiem do uwolnienia się z toksycznej relacji z własnym zohydzeniem.