Ten film przeszedł bez echa, a zgarnął najważniejsze Oscary. Obejrzałam "CODĘ" i rozumiem to
Alicja Cembrowska
24 marca 2022, 11:51·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 24 marca 2022, 11:51
Frank i Jackie niespokojnie zerkają na ludzi wokół siebie. Wszyscy klaszczą, uśmiechają się, ruszają w takt muzyki. Frank i Jackie nic nie słyszą. Kamera przechodzi za ich plecy i nagle zaczynamy rozumieć ich dyskomfort. Muzyka znika, ale gesty i ruchy zostają. Świat się wydarza, życie płynie swoim stałym nurtem, ale w całkowitej ciszy. To bardzo wielowymiarowa scena. Głównie dlatego, że Frank i Jackie są na występie muzycznym własnej córki. Ale mogą go tylko oglądać.
To opowieść o Ruby, która jako jedna w swojej rodzinie jest osobą słyszącą.
Krytycy zarzucają filmowi Sian Heder, że jest przewidywalny i płaczliwy, jednak w ostatnich dniach stał się faworytem w drodze po nagrodę.
Przesłodzony, płaczliwy, "typowo amerykański". No cóż, najwyraźniej wpadłam w sidła klisz i oczywistości, bo "CODA" wycisnęła ze mnie wszystkie pokłady łez i zachwyciła swoją zwyczajnością.
A zestawienie miałam niezłe. W ramach przedoscarowego nadrabiania jednego dnia odpaliłam wychwalaną "Diunę", która przygniotła mnie swoim monumentalizmem, a następnego – "CODĘ" – kameralną opowiastkę o rodzinie rybaków. Nie da się oczywiście tych filmów porównywać i też nie o to chodzi, chociaż ich sąsiedztwo w kategorii "najlepszy film" może zaskakiwać.
Mimowolnie zwróciłam jednak uwagę na emocje. To one sprawiły, że moje serce pognało jak oszalałe do "CODY".
Wyciskarka wzruszeń
CODA to skrót od child of deaf adults. CODĄ jest filmowa Ruby (Emilia Jones). Ona słyszy, a jej rodzice i starszy brat – nie. Reżyserka Sian Heder ("Orange Is The New Black", "Tallulah") przygląda się rodzinie w momencie granicznym – gdy dziewczyna stoi w rozkroku pomiędzy rzeczywistością dziecka a rzeczywistością dorosłej kobiety; pomiędzy domem a resztą świata.
I z jednej strony muszę się zgodzić z zarzutami krytyków: w filmie Heder dużo jest klisz, fabularnych oczywistości i pewniaków, które, cóż, to również muszę przyznać, są dosyć prostą strategią na sprowokowanie do chwycenia za chusteczki. Oj, jak ja ryczałam.
Potem jednak zapytałam samą siebie, czy to źle? Przecież lubię, jak film mnie sponiewiera emocjonalnie. I jeżeli robi to metodami banalnie prostymi – w niektórych przypadkach jestem w stanie to zaakceptować. W tym jestem.
Historia Ruby przemówiła do mnie, wzruszyła i zwróciła uwagę na jakiś temat – w tym przypadku codzienność osób niesłyszących. Wystarcza mi to, żeby ocenić "CODĘ" jako coś świetnego, co zagrało na moich strunach. I po prostu – dobrze mi się to oglądało.
Córka opiekunka
Ruby nie jest zwykłą nastolatką. Budzik nastawia na 3:00 w nocy, by z ojcem i bratem wczesnym rankiem wsiąść na kuter rybacki (pomaga im i czuwa nad bezpieczeństwem). Potem pędzi do szkoły, bywa, że nawet nie zdąży się przebrać, więc na lekcje trafia w oparach rybnych zapachów. Można się domyślać, że nie przysparza jej to przyjaźni, a raczej wręcz przeciwnie – czyni ją idealną ofiarą.
"CODA" nie skupia się na temacie bullyingu w szkole, dodaje jednak istotny kontekst – Ruby jest wykluczona w domu, bo jest jedyną osobą słyszącą i jest wykluczona w szkole, bo pochodzi z rodziny, która porozumiewa się językiem migowym. Z rodziny, która jest inna, trochę egzotyczna i obca w lokalnej społeczności. A przy okazji nie należy do najbogatszych w okolicy.
Sytuacja nie sprawia jednak, że nastolatka zmienia się zbuntowaną, pozamykaną i opryskliwą kulę. To raczej bohaterka trochę wycofana, nadal jednak chętna, by działać i aktywnie decydować, co robić dalej ze swoim życiem. Jak wspomniałam – poznajemy ją chwilę przed wielkimi decyzjami, gdy na jej głowie jest stanowczo za dużo, jak na ten wiek.
Wielkie nadzieje
Reżyserka wchodzi z kamerą w codzienność Ruby. Do jej pokoju (w którym może krzyczeć do woli i głośno słuchać muzyki) i do szkoły. Z początku subtelną aluzją, a potem już całkiem dosadnie ujawnia przed widzami tajemnicę, ale i talent dziewczyny. Okazuje się, że Ruby kocha śpiewać. I co ważniejsze – robi to świetnie.
Ktoś mógłby uznać, że to mało wiarygodne, że nagle, całkiem nieoczekiwanie dziewczyna z rodziny niesłyszącej stwierdza, że będzie śpiewać. Zdaje mi się jednak, że fabuła wcześniej podprowadza nas pod ten temat.
Bo życie dziewczynki od początku nie było łatwe. Jako jedyna z rodziny słyszy, więc od zawsze była głosem rodziców – a co warto dodać, rodziców dosyć specyficznych. Frank (Troy Kotsur – za rolę dostał nominację do Oscara 2022 i nagrody Brytyjskiej Akademii Filmowej, Gildii Aktorów Ekranowych oraz Critics' Choice Award, czyniąc go pierwszym niesłyszącym aktorem płci męskiej, który je zdobył) i Jackie (Marlee Matlin – niesłysząca aktorka za główną rolę w filmie "Dzieci gorszego boga" zdobyła Oscara dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej w 1987 roku) mają swój świat i wygląda na to, że nie do końca umieli (lub nie chcieli) odnaleźć się w społeczeństwie. Są zabawni, nadal w sobie zakochani i odrobinę szaleni, ale jedynie w swoim towarzystwie i jedynie w domowej pieleszy.
A dojrzewającą Ruby zaczyna to wkurzać. Czuje, że nadchodzi moment, że będzie musiała podjąć decyzję i skonfrontować się ze swoją dotychczasową rolą opiekunki-tłumaczki. W tym wszystkim zaczynają bowiem przebijać jej potrzeby i jej tożsamość. Dociera do niej, że nie jest i nie chce być jedynie "tą, która ma być pośrednikiem pomiędzy światami". Chce być również swoim głosem.
Dosyć znamienna jest scena, w której nastolatka przyznaje nauczycielowi muzyki, dlaczego nie potrafi oddychać, dlaczego ma zablokowane struny głosowe i dużym problemem jest dla niej wyrażanie siebie za pomocą dźwięków – chociaż jednocześnie czuje, że jest to dla niej metoda najlepsza.
Nauka mówienia
Ruby od zawsze migała, a gdy nadszedł czas przekroczenia pierwszego progu – wyjście z domu i rozpoczęcie edukacji, konfrontacja ze światem o granicach szerszych niż członkowie rodziny – dziewczynka została odrzucona. Bo "dziwnie mówiła", "mówiła jak niesłyszący".
Poruszające jest obserwowanie codzienności ludzi, którzy są wykluczeni na tak istotnym poziomie, którzy nie mają tego podstawowego narzędzia komunikacji i muszą na swój sposób dostosować się do tej sytuacji. Przypomniał mi się przy tej okazji film "Sound of metal" o muzyku, który słuch traci nagle (6 nominacji do Oscarów w 2021 roku!). No właśnie – traci. Bohaterowie "CODY" nigdy go nie mieli.
Chyba dlatego tak mocno poruszyła mnie scena występu ich córki. Oni nawet nie mogli sobie wyobrazić, jak brzmi jej głos. Nigdy go nie słyszeli. Z początku absolutnie nie wiedzą jak się zachować. Rozglądają się, migają o tym, co zjedzą na kolację. Dopiero reakcje innych ludzi są dla nich sygnałem, że dzieje się coś ważnego.
Później ojciec prosi Ruby, żeby zaśpiewała tylko dla niego. Dłonią chwyta ją za szyje, patrzy na usta i próbuje "poczuć" tę muzykę.
Z kronikarskiego obowiązku muszę jednak dodać, że nie jest tak, że film składa się jedynie z tak poruszających scen. Dużo jest tu humoru i śmiechu (rodzina Rossi to serio zabawni ludzie), ale i spraw całkiem przyziemnych, jak na przykład pogadanki o Tinderze czy wizyta z rodzicami w gabinecie lekarskim (gdzie oni są pacjentami, a nastolatka tłumaczy) i rozmowa, w której, oczywiście, uczestniczy Ruby. Podejrzewam, że w normalnej sytuacji dziecko nie miałoby pojęcia, że mama i tata borykają się z infekcją intymną.
W "CODZIE" obserwujemy zatem wielowymiarowy proces nauki mówienia – rodzice przełamują się i próbują zrozumieć język córki, ona natomiast uczy się języka społecznego. Całość krąży między metaforyką a dosłownością.
Z jednej strony mamy konkretne problemy dotyczące komunikacji (język migowy, brak słuchu, "dziwne mówienie"), z drugiej – metaforyczny problem z określeniem, kim jesteśmy, co nas definiuje, czym właściwie jest nasza tożsamość.
I w tym znaczeniu film Heder nabiera sensów uniwersalnych, bo przecież tak wielu z nas ma sprawne uszy, ale nie słyszy; tak wielu z nas ma głos, ale nie umie się nim posłużyć.