- Zabijanie amerykańskich obywateli, którzy przyłączyli się do organizacji terrorystycznych, jest przykrą, ale uzasadnioną koniecznością - stwierdził szef Departamentu Sprawiedliwości, Eric Holder. Administracja Obamy nigdy wcześniej nie wypowiadała się tak otwarcie na ten temat.
- To jedna z najtrudniejszych decyzji, przed jaką może stanąć rząd – mówił Holder do wypełnionej studentami prawa widowni na Nortwestern University w Chicago. - Ale jeśli taki osobnik chwyta za broń przeciwko własnej ojczyźnie lub przyłącza się do al-Kaidy i planuje zamachy, to istnieje tylko jedna adekwatna odpowiedź – ciągnął.
Do niedawna polowanie na terrorystów – czy to przy pomocy bezzałogowych samolotów (tzw. dronów), czy też tradycyjnych metod – nie wywoływało większego oburzenia amerykańskiej opinii publicznej. Oczywiście, czasem pojawiały się negatywne komentarze, zwłaszcza gdy rakiety made in USA omyłkowo zabijały kilka afgańskich rodzin lub wysadzały pół pakistańskiej wioski. Koniec końców dopisywano to jednak do rubryki „koszty wojny”. I życie toczyło się dalej.
Amerykanie spalili Koran, Afgańczycy protestują - co się stanie?
Ziarno niepewności
Wątpliwości zaczęły się we wrześniu, kiedy drony zamordowały w Jemenie rzekomego
lidera tamtejszej al-Kaidy, Anwara al-Awlakiego. Problem leżał w tym, że urodził się on w Stanach.
Najpierw raban podniosły organizacje stojące na straży praw konstytucyjnych: jak to, czy amerykańskiemu obywatelowi nie przysługuje uczciwy proces? Czy prezydent, zasłaniając się bezpieczeństwem narodowym, może zlecić zabójstwo każdego? Wkrótce głosów krytyki było coraz więcej.
Administracja Obamy unikała komentarzy. Przypominała jedynie ustawę Kongresu, który po zamachu na WTC upoważnił rząd do prowadzenia wojny z terroryzmem „przy użyciu wszelkich niezbędnych środków”. Konflikt ten, twierdzi Biały Dom, toczy się nie tylko w Afganistanie, ale też w Iraku, Jemenie i Somalii. Ludzie tacy jak al-Awlaki są jej uczestnikami – a więc i pełnoprawnymi celami.
"Ostateczność"
Wystąpienie Erica Holdera jest pierwszym, w którym przedstawiciel rządu poruszył ten temat tak szeroko. - Smutną prawdą jest, że nasz naród będzie czasami stawał w obliczu zagrożenia pochodzącego od jego własnych obywateli – powiedział. - W krytycznych chwilach nie możemy czekać, aż zrealizują swoje niszczycielskie planu. I nie będziemy – dodał stanowczo.
Prokurator generalny Stanów Zjednoczonych (Attorney General) stoi na czele Departamentu Sprawiedliwości i pełni funkcję podobną do ministra sprawiedliwości. Jako jedyny członek amerykańskiego rządu nie nosi tytułu Sekretarza.
Holder tłumaczył, że rozkaz eliminacji Amerykanów-terrorystów pada z ust prezydenta dopiero w ostateczności. Rząd najpierw upewnia się, że dany osobnik jest faktycznie niebezpieczny, a potem sprawdza, czy nie można go schwytać. Ostatnim krokiem jest zadbanie, by atak nie spowodował ofiar cywilnych. - Nasi obywatele zasługują na pewność, że wszelkie akcje podejmowane w ich obronie są zgodne z amerykańskimi wartościami i prawem – podsumował.
Widownia nagrodziła przemówienie prokuratora generalnego gromkimi prawami. Nie wszyscy jednak są zachwyceni pozycją administracji. - Jeśli chcemy powierzyć Obamie prawo do nazywania poszczególnych ludzi „wrogami państwa” i wydawania na nich pozasądowych wyroków śmierci, to powinniśmy się zastanowić, czy chcielibyśmy, by kolejny prezydent również miał taką możliwość – oceniła Hina Shamsi z American Civil Liberties Union.
Ryzykowna kalkulacja
Trudno oprzeć się wrażeniu, że termin wystąpienia Holdera wcale nie jest przypadkowy. W listopadzie w USA odbędą się wybory prezydenckie. Potencjalni republikańscy rywale Obamy (z wyłączeniem Rona Paula, który ma wybitnie antywojenne nastawienie) bez przerwy zarzucają mu, że jest zbyt miękki, by zapewnić Ameryce bezpieczeństwo. Obecnej administracji zależy więc, by udowodnić, że to nieprawda.
Biały Dom musi jednak uważać. Broniąc operacji takich jak ta z Jemenu może udobruchać bardziej prawicowych wyborców, ale też zniechęcić tych, którzy cztery lata temu uwierzyli, że Obama przyniesie Ameryce pokój. Oni i tak już z żalem wypominają mu, że jest nie mniejszym „zabijaką” niż George W. Bush.