– Będąc w domu dziecka, byłam szczęśliwa. Już wtedy to było moje lepsze jutro – mówi Ewa Nowicka. 25-latka z Dęblina trafiła do placówki w wieku 16 lat. Wcześniej spędziła półtora roku w pogotowiu opiekuńczym. Teraz w rozmowie z naTemat opowiada o realiach życia i ciemnej stronie domów dziecka.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
– Gdybym została w mojej rodzinie, powieliłabym wszystkie jej schematy. Poszłam na terapię i przepracowałam wszystkie wydarzenia w moim życiu. Wszystko to, co złego przekazała mi moja rodzina, ja przekazałabym moim dzieciom. W pewien sposób to był ratunek. Pokazanie innej perspektywy – mówi mi Ewa.
"W kuchni były cztery kromki chleba, jakieś masło"
Mama Ewy zaszła w ciążę bardzo wcześnie. Później – takie były czasy – na szybko zorganizowano ślub. Ostatecznie na świat przyszło czworo dzieci, z czego Ewa była trzecia.
– Dawno do tego nie wracałam... Wobec każdego z nas stosowano przemoc fizyczną i psychiczną. Tata był alkoholikiem – wspomina. Jak przyznała, już w wieku 5-6 lat miała pierwsze myśli samobójcze.
W końcu rodzice Ewy wzięli rozwód. To właśnie wtedy działo się najgorzej. Przeterminowane produkty i ubrania ze śmietnika, zamykanie przed dziećmi części domu oraz przemoc, to część traum, z którymi jako dziecko mierzyła się dziewczyna.
– W kuchni były cztery kromki chleba, jakieś masło. To było nasze śniadanie, drugie śniadanie, a czasem i obiad – mówi.
Po rozwodzie mamie Ewy przydzielono kuratora, jednak to nie sąd zadecydował o umieszczeniu dzieci w placówce. – To mama nas oddała. Powiedziała, że nas nie chce – wspomina.
Najpierw było pogotowie opiekuńcze. "Gdy tam przyjechałam, byłam w szoku"
Do pogotowia opiekuńczego jako pierwsza trafiła starsza siostra Ewy. Druga była ona, a następny jej brat. – Pamiętam mój strach przed tym, co będzie, jak będzie wyglądało moje życie – mówi.
Ewa uciekła z domu na tydzień. Wówczas miała 14 lat. To interwencja starszej siostry skłoniła ją, by skończyć z ukrywaniem się. Z Dęblina trafiła do placówki w Białymstoku, gdzie spędziła kolejne półtora roku.
Pogotowie opiekuńcze było wielkim budynek podzielonym na cztery segmenty. Wtedy wyglądało jak stara stereotypowa placówka znana nam z filmów. – Gdy tam przyjechałam, byłam w szoku. Wszyscy byli mili, życzliwi i oferowali mi pomoc, a ja byłam przerażona. Nawet nie wiedziałam, co to właściwie jest pogotowie opiekuńcze – mówi.
W pogotowiu dziecku automatycznie przydziela się wychowawcę oraz pokój trzy- lub dwuosobowy. Wychowawca od pierwszego dnia zajmuje się sprawami prawnymi i rodzinnymi podopiecznego.
W placówce w Białymstoku funkcjonowała szkoła podstawowa i gimnazjum, a także wielka jadalnia, w której wydawano trzy posiłki dziennie. Każde dziecko miało przypisane "dyżury", które polegały na sprzątaniu części wspólnych pogotowia.
"Wielu wychowawców oddałoby wszystko, żeby tym dzieciom było jak najlepiej"
Po półtora roku Ewa trafiła do domu dziecka w Lublinie. Po miesiącu trafił tam jej brat. Urzędnicy przyjęli zasadę, żeby nie rozdzielać rodzeństwa. – Dom dziecka to już była inna bajka, bo to były domy rodzinne, w których znajdowało się do 15 osób – mówi.
Odejście od wielkich gmachów na rzecz kilku domków rodzinnych pomaga dzieciom się zaaklimatyzować. – Dzięki temu dziecko nie czuje się, jak w dziwnym ośrodku, tylko czuje się jak w normalnym domu – wyjaśnia.
– Kiedy trafiasz do domu dziecka, trafiasz po opiekę konkretnej osoby - wychowawcy. Do niego możemy przyjść ze wszystkimi problemami. On też zajmuje się szkołą, nauką i wszystkim, co dziecka dotyczy – tłumaczy.
– Ludzie wyobrażają sobie wielkie gmachy, wielkie budynki pełne brudnych, zaniedbanych dzieci, które muszą walczyć o siebie, żeby przetrwać. W pogotowiu opiekuńczym mieliśmy określoną hierarchię wśród podopiecznych. W domu dziecka było odwrotnie. Każdy każdemu chciał pomóc. Każdy był dla każdego – dodaje.
– Cała placówka dba, żeby dziecku było dobrze, żeby miało zapewnione podstawowe potrzeby. Są jednak kwestie zaniedbane, jak jakość jedzenia czy dostęp do terapii dla podopiecznych – ocenia.
– Wielu wychowawców oddałoby wszystko, żeby tym dzieciom było jak najlepiej – mówi. Dzieci dostają na ubrania 500 złotych. Dla jednych to dużo, a dla innych wystarczy to tylko na buty.
– Dom dziecka dał mi nadzieję na lepsze jutro. Pokazywano mi, że mogę zdobyć świat. Mam bardzo dobre wspomnienia – twierdzi.
To czarna strona domów dziecka
Placówki opiekuńcze mają jedną słabą stronę. Jest nią niedostateczny dostęp do terapii. Do każdego obiektu jest przydzielony psycholog, jednak musi współpracować z personelem domu dziecka.
– W domu dziecka jest psycholog, ale dzieci mu nie ufają. Po przekazaniu mu swoich tajemnic on idzie do wychowawcy i mu je przekazuje. Wtedy dziecko znowu czuje się skrzywdzone – tłumaczy.
– Możemy dać dziecku jedzenie, ubrania, nowe życie, ale ono w środku będzie nieszczęśliwe – dodaje. Na terapię samodzielnie można się zapisać dopiero po ukończeniu 18. roku życia. Wcześniej trzeba starać się o nią u wychowawcy.
– Terapia dzieci jest odkładana, albo sprowadzana do słowa "no u nas jest psycholog, to idź do niego" – wymienia.
Ewa wyprowadziła się z domu dziecka, gdy miała 24 lata. Wówczas najmłodszy podopieczny miał pięć lat. W związku ze zmianą kadry zdecydowała się na złożenie wniosku o usamodzielnienie się. Po osiągnięciu pełnoletności można to zrobić z dnia na dzień.
Ewa pomimo usamodzielnienia, wciąż stara się regularnie odwiedzać innych podopiecznych. – Cały czas o nich pamiętam i jesteśmy w stałym kontakcie. Ja byłam bardzo związana z dzieciakami. Zawsze będę miała je głęboko w sercu. Starałam się je wspierać, być najlepszą przyjaciółką – mówi.
– Będąc w domu dziecka, byłam szczęśliwa. Już wtedy było to lepsze jutro – przyznaje.