"Nowy Eden" zapowiadany był jako połączenie "Squid Game" i "Euforii", ale oblane hiszpańskim sosem. Te trzy elementy zadziałały jak magnes na widzów, bo serial w weekend wdrapał się na sam szczyt najpopularniejszych seriali na polskim Netfliksie. Czy naprawdę jest tak boski, jak sugeruje tytuł? Z tym bym polemizował. Dla mnie to połączenie "Lostów" i "Hotelu Paradise", które na początku lekko załamuje, ale potem niestety wciąga.
Reklama.
Reklama.
"Nowy Eden" to hiszpański, 8-odcinkowy serial oryginalny Netfliksa.
Reprezentuje gatunek young adult z elementami thrillera oraz science-fiction.
Z zapowiedzi wynikało, że będzie połączeniem "Squid Game" i "Euforii".
Za serial odpowiadają Joaquín Górriz i Guillermo López Sánchez.
Miał premierę 6 maja i w tym momencie to najpopularniejszy serial na polskim Netfliksie.
Nieprawdopodobny szał na "Squid Game" oraz "Euforię" od konkurencyjnego HBO sprawił, że u szefostwa Netfliksa pewnie narodziła się myśl: "A gdyby tak to połączyć, ale po hiszpańsku, bo to też się sprzedaje? To się nie może nie udać!". No i rzeczywiście wzięcie z południowokoreańskiego hitu pomysłu na zaproszenie ludzi, którzy nie mają nic do stracenia, do udziału w tajemniczym projekcie, a z serialu z Zendayą młodych bohaterów, którym tylko imprezy i amory (we wszystkich konfiguracjach) w głowie, wydaje się mieć potencjał. Problem w tym, że to nie jest taki serial.
"Nowy Eden" to nowy hit Netfliksa. O czym jest ten hiszpański serial?
Setka osób, a wśród nich dziewczyna z matką-alkoholiczką, chłopak gnojony przez ojca, influencerka (a jakże), dostają zaproszenie na imprezę na rajskiej wyspie. All-inclusive, łącznie z podwózką katamaranem. A wszystko to w ramach promocji nowego energetyka o nazwie Blue Eden. Kto by nie skorzystał? Wcale to przecież nie wygląda na kolejny scam...
Na pewno wielu z oglądających będzie się pukać w głowę i mówić "chcącemu nie dzieje się krzywda", bo event, którego nie znajdziemy w Google, śmierdzi na kilometr. Jednak wyobrażam sobie, że osamotnione dzieciaki, szukające atencji, z traumami lub z patologicznych rodzin nie wahałaby się długo przed wzięciem udziału w czymś takim. Nie tylko one. Gdybym parę lat temu dostał zapro na grubą wiksę na wyspie, to jedyne, o co bym zapytał, to czy będzie open bar. Rozumiem jednak, że wielu widzów może się odbić od tego punktu wyjścia, bo jest trochę naciągany i naiwny.
Wkrótce okazuje się (spokojnie, nie będę zdradzać za wiele), że impreza to tak naprawdę bifor przed większym projektem - stworzenia samowystarczalnej, swoistej komuny na wyspie (to jednak i tak tylko wierzchołek góry lodowej). I wszystko wygląda z pozoru fajnie, bardzo nowocześnie, antysystemowo, wege i eko.
Piątka wybrańców, którzy zostali wyselekcjonowani ze wspomnianej setki, wolałaby jednak wrócić do domu, bo chciałaby odciąć od dawnego życia, ale może nie od razu od całego świata. Napotykają jednak na szereg niby-przypadkowych przeszkód, które uniemożliwiają im opuszczenie wyspy. I właśnie wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa, ale nie taka jak myślicie.
Czy "Nowy Eden" to połączenie "Squid Game" i "Euforii"? No tak średnio bym powiedział
"Nowy Eden" nie jest jak "Squid Game", bo nie ma w nim nic z battle royale - jest walka o władzę, spiski i podejrzane zaginięcia, ale nikt tutaj się nie morduje innych, by wygrać grę i walizkę z gotówką. Jedyny punkt wspólny to zaciągnięcie na wyspę ludzi niezbyt zadowolonych z dotychczasowego życia, by dać im drugą szansę. Co z "Euforią"? Jest impreza na wyspie, która przypomina biedniejszą wersję Sunrise Festival, bohaterowie są młodzi, mają osobiste dramaty, są też liczne wątki LGBT, ale nie widzę żadnych pokrewieństw z przebojem HBO. Takie elementy występują przecież w każdym współczesnym serialu young adult.
Cała idea serialu bardziej kojarzy mi się z serialem "Lost", czyli po polsku "Zagubionymi". Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę zakończenie, o którym nie wspomnę. Mamy więc grupkę ludzi, która utknęła na wyspie i odkrywa jej kolejne tajemnice. "Nowy Eden" nie trzyma aż tak w napięciu.
Dzieciaki dostają na każdym kroku czerwone flagi, co chwilę giną (dosłownie i w przenośni) ich znajomi, a ludzie stojący za projektem przypominają podręcznikową sektę: na wstępie uprawiają tzw. love bombing, czyli bombardowanie miłością, każą zerwać kontakt ze światem, odprawiają dziwaczne rytuały i terapie grupowe, a przede wszystkim cały czas ściemniają, że nie da się wydostać z wyspy przez pogodę, choć na niebie świeci słońce.
Zanim jednak nieszczęśnicy przystąpią do działania, snują się po wyspie, wdają się w romanse z tubylcami i słuchają się swoich guru, generalnie jakby się poddali, pomimo że od początku coś im nie grało i chcieli wrócić do domu. Zero suspensu czy jakiejś brawurowej walki o przetrwanie. Przez to początkowe odcinki wywołują emocje jak kolejne reality show w stylu "Love Island" czy "Hotel Paradise", a nie surwiwalowy serial, w którym ciągła akcja i nawarstwiające się zagadki (tutaj zresztą postacie wielokrotnie na wstępie wyjaśniają nam prostą fabułę niczym małym dzieciom) trzymają nas za gardło.
Sterylna, średniobudżetowa realizacja, piękni ludzie i widoczki, dramy i dłużyzny serio sprawiają wrażenie programu w formule bikini reality.
Czy warto obejrzeć "Nowy Eden"? Jeżeli cierpisz na nadmiar wolnego czasu i kochasz hiszpańskie seriale to tak
Jeśli nie byłbym rzetelnym pismakiem, który przed oddaniem tekstu ogląda nawet najgorszy serial do końca, to pewnie odpuściłbym "Nowy Eden" po dwóch odcinkach. Przede wszystkim ze względu na to, że główni bohaterowie sami odpuszczają bunt, plany ucieczki, czy odkrycie, o co w tym wszystkim chodzi.
Skoro oni mają to gdzieś, to czemu my mielibyśmy się nimi przejmować? A przecież w takich produkcjach (w sumie nie tylko w takich) to postacie są główną siłą napędową. Co chwilę jednak łapiemy się na tym, że nawet nie jest nam ich żal.
Jeżeli przebrniemy przez początkową hiszpańską telenowelę, to od połowy w końcu biorą się do roboty i coś zaczyna się dziać. I niektórzy z "zagubionych" dają się polubić. Coraz więcej dowiadujemy się też o samym "Edenie", ale i pojawia się coraz więcej intrygujących niewiadomych, co przypadnie do gustu właśnie fanom "Lostów", którzy tym bardziej docenią wielopłaszczyznowy poziom zakręcenia ulubionego serialu.
Tutaj nie ma aż tylu mindfucków, ale jest kilka zwrotów akcji, które zmuszają nad do kliknięcia magicznego przycisku "Następny odcinek".
"Nowy Eden" to na pewno serial dla widzów, którzy kochają hiszpańskie tasiemce Netfliksa – znajdą tu wszystko to, co im się podobało w "Domu z Papieru" czy "Szkole dla elity". Reszta może szybko odpaść, przez co ominie ich całkiem znośna i miejscami emocjonująca końcówka, która zwiastuje o wiele ciekawszy drugi sezon (przy ostatnich cięciach Netfliksa wcale nie jest taki pewny). Czy coś stracą? W zasadzie nie, ale możliwe, że zapanuje szał na "Nowy Eden" i nie będą kumać memów.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.