W zeszły weekend dobiegła końca XX edycja festiwalu Camerimage. Wśród konkursu dla autorów filmów pełnometrażowych nagrodzeni zostali również twórcy wideoklipów. Czy te nagrody to przykład na to, że współczesne teledyski zaczynają stanowić solidny kawałek sztuki filmowej? A może to jedynie pozostałości po wideoklipowym szaleństwie ery MTV?
W tym roku spośród niemal 400 zgłoszeń, jury festiwalu wybrało dwa obrazy, które przenoszą sztukę tworzenia wideoklipów do zupełnie innego wymiaru. Pierwszy z nich to teledysk do 'I fink u freeky' zespołu Die Antwoord w reżyserii Rogera Ballena. Współpraca kontrowersyjnego fotografa w roli reżysera, z jednym z najbardziej pokręconych zespołów ostatnich lat, nie mógł zwiastować niczego innego jak mrocznych zdjęć na granicy absurdu w towarzystwie pulsujących beatów. To nie tylko wykręcone sceny typowe dla zespołu jak kąpiel z żywą kaczką czy Yo-landi gotująca obiad w obskurnej kuchni, lecz także niezwykle dobry warsztat techniczny i dopracowanie każdego szczegółu scenografii.
Teledysk do „Until the Quiet Comes” Flyinga Lotusa (zdobywcy nagrody za najlepszy obraz do wideoklipu) to już zupełnie inna historia. Autor zdjęć Andrew J. Lloyd interpretuje utwór odnosząc się do dziecięcych marzeń i snów. Tworzy czterominutową opowieść o dzieciach pochodzących z afroamerykańskiej społeczności, które pozbawione wyboru zostają wciągnięte w brutalny świat dorosłych. Te wideoklipy to odrębne formy wyrazu artystycznego, sprowadzające muzykę na drugi plan. Jednak jak wyglądał początek teledysków, jeszcze za czasów gdy MTV nakręcało pop kulturę?
Era teledysków ma swój początek w latach 80., gdy na rynku medialnym pojawiło się MTV, muzyczna telewizja, która w krótkim czasie zyskała niezwykłą siłę do wpływania na gusta widzów. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze 30 lat temu MTV emitowało wyłącznie wideoklipy. Minimum słów, maksimum muzyki. Nowym odbiorcom nie wystarczały już jedynie dźwięki, teraz liczył się przede wszystkim obraz. MTV startując w 1981 roku posiadało licencję na emisję 180 teledysków i docierała do około 2 milionów odbiorców. Pierwotnie wideoklipy miały stanowić jedynie wizualizację, obraz będący tłem dla dźwięków. Jednak w tej kwestii szybko nastąpił przełom gdy w 1984 roku światło dzienne ujrzał teledysk Michaela Jacksona do utworu „Thiller”.
Kosztujący okrągły milion dolarów, dwudziestominutowy teledysk do utworu "Thiller", to niemalże etiuda filmowa, która zamieszała w świecie pop kultury. Fabula utrzymana w konwencji horroru i kultowy taniec zombie, sprowadziły Jacksona na szczyty list przebojów, a z reżysera Johna Landisa uczyniły twórcę najbardziej wpływowego wideoklipu wszech czasów. Nikt już nie wierzył w to, że teledysk stanowi jedynie tło dla utworu muzycznego. Zaczął mieć wpływ na powodzenie singla, a coraz częściej nawet na całą karierę artysty.
A jak wideoklipy wyglądają dzisiaj? MTV, które niegdyś rządziło wyobraźnią nastolatków i wyznaczało nowe trendy w muzyce, dziś zupełnie straciło na znaczeniu. Maksimum muzyki zostało zamienione na maksimum miernych programów, a minimum słów na minimum czasu antenowego poświęconego utworom muzycznym. Po telewizji stery głównego źródła dostępu do wideoklipów przejął Youtube, jednak w odróżnieniu od MTV nie kształtuje gustów i opinii.
-Czasy gdy z wypiekami na twarzy czekaliśmy na najnowszy teledysk Michaela Jacksona czy Guns'N Roses bezpowrotnie minęły. Nie świadczy to jednak o tym, że era teledysków dobiegła końca. MTV jako stacja dyktująca trendy muzyczne odeszło, ale pustkę jaka po nim pozostała szybko wypełnił internet. Youtube i inne portale umożliwiają kręcenie i dzielenie się własnymi klipami, a co najważniejsze dają możliwość poznania wideoklipów niszowych artystów, którzy mieliby raczej nikłe szanse na prezentację swojej twórczości w telewizji. Świetny przykład na rodzimym podwórku to teledysk Grubsona do kawałka „Na szczycie”, który niedługo osiągnie 30mln odsłon i jest obecnie bodaj najchętniej wyświetlanym polskim teledyskiem na YouTube. - komentuje Marcin Gnat, dziennikarz muzyczny.
YouTube to jedynie baza, z której użytkownicy czerpią potrzebne im treści, ale i miejsce, w którym dzielą się swoją własną twórczością. Autorem nieoficjalnego teledysku może być każdy. Fani zespołów tworzą własne interpretacje ulubionych utworów muzycznych, do czego nie jest im nawet potrzeba kamera. Pierwszy autor tzw. unofficial video to Kandy Fong, który w 1975 roku, używając kadrów ze „Star Treka”, stworzył własny teledysk na zasadzie pokazu slajdów. Brzmi dość trywialnie, jednak ten prosty projekt wywołał nowy trend w Internecie. Nieoficjalne wideoklipy to przede wszystkim spontaniczność i autentyzm, których często brakuje wystudiowanym scenariuszom klipów.
Era efektownych teledysków prawdopodobnie dobiegła końca. Nie oznacza to jednak, że aktualnie nie tworzy się już klipów na wysokim poziomie. Wręcz przeciwnie, coraz częściej zaskakują innowacyjnością i jakością wykonania. Fabuły są coraz bardziej rozbudowane, technologie zaawansowane, a twórcy nastawieni na tworzenie małych dzieł sztuki.
Jedyny problem współczesnych teledysków tkwi w ich ilości. Dobrych produkcji jest zbyt dużo, aby były w stanie zapisać się na dłużej w historii pop kultury. Doskwierać może również sentyment do czasów, w których MTV stanowiło wyrocznię muzycznych trendów. Dziś teledyski nie są dostępne jedynie dla wąskiego grona odbiorców programów muzycznych, przez co nie budzą już takich emocji. Stając się produktem ogólnodostępnym, przestają być pożądane i ekscytujące jak kiedyś. Jednak to nie znaczy, że musimy pożegnać się z krótkimi formami filmowymi na wysokim poziomie. Są nieprzerwanie obecne w przemyśle muzycznym i filmowym, jednak trzeba umieć odnaleźć je w olbrzymich zasobach YouTube.