Premiera każdego filmu lub serialu z uniwersum "Gwiezdnych Wojen" to istne święto w świecie popkultury. Tak też było z "Obi-Wan Kenobi" – nową produkcją spod skrzydeł Disney+, której głównym bohaterem jest jedna z najważniejszych postaci w całej sadze (do roli powrócił Ewan McGregor). Jesteśmy na półmetku serialu, a ja czuję ogromny niedosyt i rozczarowanie. Nic mi się tam nie klei, wygląda to tandetnie i brakuje mi magii, do której seria nas przyzwyczaiła.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Uwaga: tekst zawiera spoilery dotyczące trzech pierwszych odcinków serialu "Obi-Wan Kenobi".
"Obi-Wan Kenobi" to serial bazujący na nostalgii i faktycznie wygląda jak sprzed kilku lat.
Kiedy na początku "Obi-Wana" pokazywane były urywki z poprzednich części sagi, każda fanka i fan pewnie wyglądał jak ten Shia Labeouf z mema: na naszych twarzach malowałowała się radość wymieszana ze wzruszeniem. Wiele osób szydzi z trylogii z przełomu mileniów, ale ja mam z nią związane wspaniałe wspomnienia i lubię do niej wracać. Więc kiedy tylko pojawiła się wieść o serialu kontynuującym wątki z "Zemsty Sithów", mój hypetrain wystartował, by się rozkraczyć na pierwszej stacji.
Po oczach od razu bije kiepskiej jakości CGI, czyli efekty komputerowe. "Gwiezdne Wojny" zawsze wytyczały nowe ścieżki i rewolucjonizowały wszystko, co do tej pory widzieliśmy. Tutaj jednak animacje wyglądają jak sprzed kilku lat lub filmików fanowskich. To z jednej strony serial telewizyjny, ale dobrze wiemy, że Disney ma niemal nieograniczony budżet. Powinno to wypaść lepiej również dlatego, że ta franczyza to przecież obok Marvela największy skarb legendarnej wytwórni.
Razi mnie też sterylność i teatralność lokacji. Planeta Daiyu miała być brudnym, zatłoczonym, cyberpunkowym Hong-Kongiem, a odnosimy wrażenie, jakbyśmy odwiedzali sterylne muzeum neonów. Kiedy z kolei przenosimy się na Alderaan, czujemy jakbyśmy oglądali niskobudżetowy serial sci-fi ze stacji The CW w klimatach reklamy Apartu, a nie spin-off "Gwiezdnych Wojen", które przyzwyczaiły nas do rozmachu i wyświechtanej sentencji robi wrażenie.
A skoro już jesteśmy na planecie Lei, to nie możemy pominąć groteskowego pościgu za małą księżniczką (Vivien Lyra Blair). Ta scena z pewnością przejdzie do historii jak romansowe uniesienia jej rodziców z "Ataku Klonów". Saga ma to do siebie, że czasem bywa infantylna i naiwna (ma w tym jednak swój urok) i możliwe, że właśnie to był taki niewinny hołd. Biegnąca dziewczynka, która wymyka się stojącym jak słupy bandziorom (jednym z nich jest Flea z Red Hot Chili Peppers) już doczekała się przeróbki z muzyką z "Benny Hilla".
Czy Disney+ słyszał o czymś takim jak kanon "Gwiezdnych Wojen"?
Aczkolwiek i bez podkładu sprawiała wrażenie parodii. Na marginesie dodam, że sama postać Lei też się nie trzyma kupy. Z jednej strony to taka stara-malutka, która przegadałaby Tyriona z "Gry o Tron", a z drugiej strony potrafi zachowywać się jak typowe dziecko, które nie słucha się dorosłych i pakuje się w tarapaty (to bardzo typowe dla tej rodziny). Jest to szalenie niekonsekwentne na poziomie scenariusza. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej.
Nie jestem "ultrasem Star Warsów", ale wiem to i owo - przede wszystkim na podstawie dotychczasowych produkcji na dużym i małym ekranie. Zdaję sobie sprawę z tego czym jest kanon, a klasyczna trylogia to świętość nad świętościami i nie można jej tknąć. Nie rozumiem zatem, dlaczego serial, który wchodzi oficjalnie w skład uniwersum, tak bardzo ma gdzieś "Nową nadzieję". Jeszcze zostały trzy odcinki, więc wszystko może się wyjaśnić. Na razie jest kilka sporych wpadek i niedociągnięć.
Każdy z nas kojarzy holograficzny komunikat od Lei umieszczony w R2-D2. Skoro bohaterka poznała się z Kenobim i przeżyli wiele przygód, o których właśnie opowiada ten serial, to dlaczego o tym nie wspomniała w swojej wiadomości? Doznała amnezji? Z drugiej strony w starej sadze wiedziała, że Ben to Obi-Wan, mogła też nie chcieć ujawniać wspólnej przeszłości, więc to da się jeszcze wybronić. Zdecydowanie trudniej jest wytłumaczyć walkę z 3. odcinka. Darth Vader w IV części przypomina Obi-Wanowi, że ostatni raz się spotkali, gdy jeszcze był uczniem (odwołanie do finałowej walki na wulkanicznej planecie Mustafar z III części). W serialu jest już zdecydowanie kimś więcej, ale kąpiele w bakcie wpłynęły na jego pamięć.
W najnowszym odcinku przecież skrzyżowali swoje miecze, choć trudno to nazwać pełnoprawną walką. Jak pisałem, może to jeszcze będzie jakoś wyjaśnione (a cały serial okaże się snem Obi-Wana?), ale na razie to kpina z kanonu i wiernych widzów. Pomijając już nagłą śmierć Wielkiego Inkwizytora (Rupert Friend), który jeszcze może zostać wskrzeszony, "zrobotyzowany" czy sklonowany, bo pojawia się chronologicznie później w "Star Wars: Rebelianci". Na przydomek "Wielki" jednak nie zasłużył, bo był zwykłym leszczem.
Podobnie jak i jego poplecznicy... z wyjątkiem Revy / Trzeciej Siostry (Moses Ingram). Ta jest wręcz nieśmiertelna - fabularnie i w swoim świecie: ciągle podpada potężnym przełożonym i wszystko uchodzi jej na sucho, do tego skacze jak Neo z "Matriksa" i najwyraźniej jest wybrańcem, pod którego podciąga się całą historię.
Aktorka spotkała się z ogromnym hejtem, tradycyjnie ze względu na kolor skóry (nie czaję, jak można być rasistą i równocześnie jarać się najbardziej multi-kulti uniwersum w galaktyce), ale myślę, że spora część krytyki jest związana z samą przegiętą postacią, a także grą aktorską, która nie jest najwyższych lotów.
Nawet 3. odcinek "Obi-Wana Kenobiego" nie sprawił, że odzyskałem wiarę w serial
"Dwa pierwsze odcinki "Obi-Wana Kenobiego" pozostawiają niedosyt, ale dają nadzieję na porządną, galaktyczną ucztę dla fanów. W końcu to dopiero początek i oby porządnie się rozkręcił" - napisała na koniec recenzji dwóch pierwszych odcinków "Obi-Wan Kenobi" Ola Gersz.
Niestety jednak serial nie rozkręcił się w trzecim odcinku. Tzn dzieje się więcej, dalej są dłużyzny, idiotyczne sceny (jak forsowanie laserowego szlabanu na środku pustyni - dlaczego słynny Jedi i sprytna Leia nie mogli go np. obejść?), ale przełomem miała być wspomniana walka dawnego mistrza i ucznia. Na ten moment z wypiekami na twarzy czekali wszyscy. Część osób pewnie była zachwycona i notowania serialu w ich oczach poszły w górę, ale moje oczy prawie się zamknęły, tak ciekawa była to scena.
Ich "ostatni" pojedynek z "Zemsty Sithów" jest kultowy i od niemal 20 lat żyje w kulturze masowej. Kolejny pojedynek w "Obi-Wan Kenobi" potrafi chwytać ze serce ("Jestem tym, czym mnie stworzyłeś" wypowiadane przez Vadera to na razie najMocniejszy punkt produkcji), ale jest zrealizowany bez ikry. Mistrz Jedi dawno nie korzystał z miecza świetlnego i ogólnie poróżnił się z Mocą, więc Vader miał wyraźną przewagę (w końcu doczekał się swojego high ground) i się z nim bawił w kotka i myszkę.
Nie kupuję jednak tego, że nie mogło to zostać zrealizowane tak spektakularnie jak kiedyś. Przecież to kwintesencja "Gwiezdnych Wojen". Więc albo róbmy coś na sto procent, albo nie róbmy wcale. Tymczasem panowie pomachali sobie laserowymi szabelkami, poganiali się jak w horrorach klasy B i sobie poszli (a zapewniano, że będzie inaczej). Gdyby nie postacie, od których instynktownie szybciej bije serce (i ten wywołujący ciary głos Jamesa Earla Jonesa), ta sekwencja nie wywołałaby we mnie żadnych emocji. Wiało w niej pustką i nudą. Liczę, że jeszcze raz się zetrą i właśnie to będzie ten pełnokrwisty pojedynek, na który ostrzymy sobie pazurki.
Mój znajomy, który początkowo bronił rękami i nogami serialu, po trzecim odcinku sam przyznał, że większość budżetu poszła na gażę dla Ewana McGregora. I trudno mi się z nim nie zgodzić. Nowy serial Disney+ wygląda tanio, a z "Gwiezdnymi Wojnami" łączą go przede wszystkim głupotki i fanserwis. Nawet muzyka, która zawsze była wizytówką sagi, niby jest, ale jakby jej nie było. Przed nami jeszcze druga połowa miniserialu, ale ja już straciłem nadzieję, Obi-Wanie Kenobi.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.