– Białołęka to więzienie o zaostrzonym rygorze. Miałam do czynienia z mafią. Miałam ludzi z dożywotnimi wyrokami, miałam 25-latków, pedofilów. Ci ludzie oczekują tylko jednego – szacunku – mówi w rozmowie z naTemat.pl Danuta Augustyniak, emerytowana funkcjonariuszka Służby Więziennej w stopniu podpułkownika, która była zastępcą dyrektora jednego z największych więzień w Europie: Aresztu Śledczego w Warszawie-Białołęce.
Augustyniak zaczęła służbę w 1985 roku w Olszynce Grochowskej. Przez 30 lat doszła do stanowiska zastępczyni dyrektora więzienia na warszawskiej Białołęce. Funkcjonariuszka jest także autorką książki pt. "30 lat za kratami. Osobista opowieść dyrektorki polskiego więzienia".
Alan Wysocki: Jak to się stało, że "trafiła" pani do więzienia?
Danuta Augustyniak: To trochę nieplanowana przygoda. Planowałam być nauczycielką chemii w szkole, najchętniej w mojej rodzinnej miejscowości - Lasocinie.
Po ukończeniu sandomierskiej "Marmolady", czyli Technikum Przetwórstwa Owocowo – Warzywnego starałam się dostać na Akademię Pedagogiki w Kielcach, ale w latach osiemdziesiątych nie było to takie łatwe jak dzisiaj.
Poległam na ustnej matematyce. Odłożyłam studiowanie na rok. Byłam przekonana, że bezwzględnie po roku wrócę na uczelnię, żeby zrealizować swój plan i móc nauczać chemii w szkole.
Wyszło inaczej. Jako 19-letnia dziewczyna trafiłam do więzienia. Na szczęście w roli funkcjonariusza, a nie skazanej.
Przyjechałam na wakacje do rodziny, do Warszawy. Usłyszałam od kuzynki, że w areszcie śledczym na Grochowie szukają żywnościowca, a ponieważ byłam technikiem technologii żywienia, stwierdziłam, że zobaczę, spróbuję.
Myślę, że zaimponowały mi w dużej mierze zarobki. Wtedy pieniądze w Służbie Więziennej były dużo lepsze niż obecnie. Pomyślałam, że trochę popracuję, odłożę jakieś pieniądze, bo przecież cały czas miałam plan powrotu na studia, do mojej chemii.
Jak pani wspomina pierwsze dni pracy?
To była mieszanka różnych sytuacji i różnych odczuć. Generalnie całą moją służbę wspominam bardzo pozytywnie, te pierwsze dni też wspominam miło, aczkolwiek nie ukrywam, że było również wiele sytuacji zaskakujących, krępujących, a czasem przykrych.
To było dla mnie takie pierwsze zderzenie się z nierównym traktowaniem kobiet i mężczyzn, z takim zaznaczeniem, że służba niestety ciągle ma płeć – męską. Zresztą w swojej 30-letniej karierze jeszcze nie raz mi o tym przypominano.
Regularnie zaskakiwały mnie różne sytuacje. Na przykład brak oddzielnych szatni dla mężczyzn i kobiet, czy wspólne toalety. Nie było kobiecych wersji mundurów. Po prostu służba nie była przygotowana na zatrudnianie kobiet.
A przecież to Służba Więzienna była pierwszą formacją mundurową przyjmującą w swe szeregi kobiety. Już Dekret Józefa Piłsudskiego z roku 1918 mówił o "dozorczyniach więziennych". Logiczne, przecież w więzieniach przebywały skazane kobiety więc była również potrzeba zatrudniania kobiet funkcjonariuszek. Niestety tylko tam, gdzie była konieczność.
W 1985 roku, kiedy zaczęłam służbę, to na Olszynce Grochowskiej, w kobiecym areszcie, w dziale finansowym i ewidencji było po jednej kobiecie funkcjonariuszce, w dziale kwatermistrzowskim aż trzy kobiety - dwie szefowe kuchni i jedna na pralni.
Jak to jeden kolega powiedział, "no są tam, gdzie powinny być". Mnie też najpierw przyjęto do gotowania. Dopiero po kilku latach przejęłam służbę transportową. Byłam pierwszą kobietą w Polsce, która prowadziła służbę transportową. Co to za ewenement?
Bardzo zapadła mi w pamięci sytuacja, gdy pierwszego dnia kadrowiec wprowadzał mnie do działu gospodarczego, w którym miałam pracować i zobaczyłam chłopaków w slipkach, bez koszulek, przebierających się w mundury w pokoju biurowym. Dla mnie, 19-letniej dziewczyny, była to sytuacja krępująca. Z czasem musiałam się do tego przyzwyczaić.
Z pierwszych dni służby pamiętam również moje zaskoczenie tym, że pracuję z osobami skazanymi, z więźniami. Nie wiem, czy do końca zdawałam sobie z tego sprawę.
Starając się o przyjęcie do służby, chyba bardziej utożsamiałam swoje stanowisko z pracą dietetyka, organizacją żywienia w jednostce, realizacją zakupów i dostaw.
Wydaje mi się, że w moich wyobrażeniach ci "groźni" więźniowie byli gdzieś dalej, gdzieś obok. Rzeczywistość to szybko zweryfikowała, okazało się, że w całym bloku żywnościowym, który mi podlegał, pracują tylko dwie funkcjonariuszki, szefowe kuchni, a wszystkie pozostałe osoby zatrudnione w kuchni czy też w magazynie żywnościowym to osadzone.
Dodam, że większość kobiet "siedzi" za zabójstwo.
Myślałam: o Boże, gdzie ja jestem. Ale stwierdziłam: dobra, płyniemy dalej.
Ale to miała być praca na rok, a potem powrót na studia. Jak to się stało, że ten rok u pani przedłużył się do 30 lat?
Rok zleciał tak szybko, że nie załapałam, kiedy minął. Samo przyjęcie do służby ciągnęło się około pięciu miesięcy. Poza licznymi badaniami lekarskimi i psychologicznymi musiałam wypełnić całą masę dokumentów.
Przyjęto mnie do służby 27 listopada. W styczniu pojechałam na kurs dla funkcjonariuszy odpowiadających za służbę żywnościową. Tak naprawdę, zanim zdążyłam się obejrzeć, zleciał rok.
Zostałam zakwalifikowana do Szkoły Podoficerskiej. I co miałam wówczas odchodzić? Poza tym trochę chyba zadziałała przekora. Myślałam, że przecież muszę im wszystkim udowodnić, że "mundur" nie jest tylko dla mężczyzn, że dam radę.
Wychowywałam się pod komendą starszego brata, który wpajał mi, że zawsze dam radę, tylko czasem może być trudniej. Na mojej ulicy byli sami chłopcy więc walkę o byt w "męskim” świecie znałam dobrze.
Studia ukończyłam, będąc w służbie, tyle tylko, że już nie chemię, ale resocjalizację.
Jak 30 lat temu wyglądało polskie więzienie?
Ja wstąpiłam do służby w 1985 roku, czyli przed wszystkimi zmianami ustrojowymi w Polsce. W 1989 dużo się działo też w więzieniach. Były bunty, podpalenia, samosądy... Osadzeni walczyli o swoje prawa.
Wtedy więzienia wyglądały naprawdę inaczej. Tego, co było wtedy, a co jest dzisiaj, w zasadzie nie da się porównać. Można powiedzieć, że Służba zrobiła milowy krok.
Wtedy były łóżka trzypiętrowe, dzisiaj można spotkać już tylko dwupiętrowe. Ponadto nierzadko na podłodze rozkładało się materace, tzw. "sianko".
Sianko?
Tak. Materace były napchane sianem, rozkładane na podłodze pomiędzy łóżkami. Dodatkowe łóżka już by się nie pomieściły w celi, a materac łatwiej było rozłożyć na noc. Tak naprawdę już słabo to pamiętam. Gdy zaczynałam pracę, więziennictwo już przechodziło wiele zmian. Między innymi następowała poprawa warunków bytowych osadzonych.
Nie przestrzegało się wtedy metrażu na osadzonego. Były inne normy. Dzisiaj konieczne jest zachowanie limitu trzech metrów kwadratowych na osadzonego. Za chwilę będą to cztery metry kwadratowe, bo takie są zalecenia Europejskiego Komitetu Zapobiegania Torturom.
W latach dziewięćdziesiątych polskie więzienia wyglądały inaczej. Były bardzo przeludnione. Dla przykładu powiem, że Białołęka mieściła ok. 3,5 tysiąca osadzonych, a dzisiaj na tej samej powierzchni przyjmuje tylko 1,5 tysiąca. To chyba wiele mówi.
Były też cele 20-osobowe. To nie było bezpieczne ani dla osadzonych, ani dla funkcjonariuszy. Wejście oddziałowego do takiej celi naprawdę nie było fajne.
20-osobowa?
Tak, niestety. Możliwe, że w starych więzieniach jeszcze gdzieś podobna cela może się trafić. Ale w nowo wybudowanych lub zmodernizowanych więzieniach cele są trzy, lub czteroosobowe.
W ogóle w tamtych latach wszystko wyglądało inaczej. Kiedyś osadzony przy przyjęciu do więzienia był pozbawiany całej swojej odzieży. Wszystko dokładnie opisane oddawał do magazynu depozytowego i odbierał przy wyjściu.
Otrzymywał tak zwaną odzież skarbową. Dzisiaj widzimy to jeszcze tylko w filmach, jak osadzeni prowadzeni na oddział niosą tzw. "mandżur", czyli małą poduszeczkę, koc, ręcznik, kapcie, platery, metalowe naczynia.
Oczywiście przebrani w odzież skarbową, często czerwoną, chociaż akurat w realu nikt nie wydaje osadzonym ubrań skarbowych w czerwonym kolorze, to kolor zarezerwowany dla osadzonych niebezpiecznych.
Chodziło o to, żeby zmniejszyć ryzyko ucieczki, ale też zapewnić większą rozpoznawalność. Osadzony wieczorem przebierał się w piżamę, a ubrania dokładnie złożone w "kostkę", wystawiał z celi na korytarz.
Przy wieczornym apelu oddziałowy liczył "kostkę" i sprawdzał stan liczbowy osadzonych w celi. To musiało się zgadzać.
Kiedyś w celach było bardzo niewiele rzeczy osadzonych. W wyjątkowych sytuacjach posiadali rzeczy prywatne. Dokonanie przeszukania celi nie stanowiło problemu. Dzisiaj osadzeni chodzą we własnej odzieży. Od regulaminów wewnętrznych zależy, gdzie mogą poruszać się w odzieży skarbowej, a gdzie mogą chodzić w prywatnej.
Regulamin określa szczegółowo ilości odzieży, jaką osadzeni mogą posiadać w celi. Do tego dochodzi bielizna, żywność, środki higieny. Przecież osadzeni mogą dokonywać w więzieniach zakupów, na tzw. "wypisce".
Dzisiaj dokonanie kontroli celi jest już wiele trudniejsze. Odwrotnie natomiast jest z ukryciem czegoś przez osadzonych.
Wspomniała pani o protestach osadzonych, zmianie metrażu, możliwości noszenia prywatnej odzieży. Jakie jeszcze prawa uzyskali więźniowie?
Zmienił się wachlarz kar. Między innymi wyeliminowano twarde łoże.
To znaczy?
Kara polegała na tym, że osadzony przebywał w odosobnieniu, w celi z łóżkiem bez materaca. Spał po prostu na dechach.
Wyeliminowano karę zmniejszenia racji żywnościowych. Wprowadzono również wiele ulg i nagród. Rozszerzono sposób kontaktów z rodzinami, ilość widzeń, telefonów.
Ale również wiele zmian w codziennym życiu. Kiedyś osadzony nie mógł w porze dziennej leżeć na łóżku w celi. To było zabronione. Mógł siedzieć na taborecie.
Otwarcie drzwi celi było sygnałem, że trzeba wstać i zameldować celę. Dzisiaj osadzeni mogą leżeć i szczerze mówiąc, niekoniecznie chce im się wstać.
Już nie chcę wspominać czasów, gdy osadzony odwracał się twarzą do ściany, gdy przechodził funkcjonariusz, żeby nie zapamiętał wyglądu funkcjonariusza.
Obecnie w polskich więzieniach duży nacisk kładzie się na humanitaryzm i praworządności.
A jak zmieniały się relacje między więźniami a pracownikami Służby Więziennej. Jak kiedyś traktowano więźnia?
To bardzo trudne pytanie, bo w dużej mierze to zależy od osoby i jej podejścia do drugiego człowieka. Podobnie z relacją funkcjonariusz – osadzony. Teraz na pewno osadzonemu więcej wolno.
Mam na myśli, że są bronieni przez instytucje humanitarne, Rzecznika Praw Obywatelskich czy wspomniany wcześniej Europejski Komitet Zapobiegania Torturom.
Osadzeni mogą pisać tyle skarg, ile chcą i do kogo chcą. Kiedyś była cenzura. Osadzony wiedział, że funkcjonariusz może przeczytać, że to przejdzie przez wychowawców. Teraz służba musi zapewnić kopertę, znaczki. Listy idą do ministerstw, do prezydenta, do Strasburga.
Niestety, część skarg jest zasadna. Do każdej skargi musimy się odnieść. Mamy obowiązek podać osadzonemu dokładne informacje, a sprawa może trafić nawet do sądu. Osadzeni nauczyli się pisać skargi o wszystko. Czasami robią to z nudów, czasami dla zabicia czasu, czasami "dla jaj".
Nie chciałabym, żeby to zabrzmiało źle, że kiedyś to można było bezkarnie bić, a dziś się boimy, ale...
Ale mamy słynne przepisy o niedopełnieniu obowiązków i przekroczeniu uprawnień?
Tak. To niekiedy jest wykorzystywane przez osadzonych. Było wiele takich sytuacji. Raz osadzony demolował celę, a przywoływanie go do porządku przez oddziałowego nie skutkowało. Wydawało się konieczne zastosowanie środków przymusu bezpośredniego.
Oddziałowy poprosił o wsparcie, więc dowódca utworzył grupę interwencyjną i udaliśmy się na akcję. No cóż... osadzeni doskonale znają te procedury i gdy dotarliśmy na miejsce, oczywiście z kamerą, bo wszelkie zastosowania środków przymusu bezpośredniego jest monitorowane, osadzony już grzecznie zamiatał podłogę w celi.
Uśmiechając się, powiedział: Ja przepraszam, ja już sprzątam. Wtedy nikt nie ma prawa zastosować środków przymusu bezpośredniego, bo przesłanka ich użycia ustąpiła. My odchodzimy, a za moment dzieje się to samo.
I ta zabawa często tak trwa, co naprawdę może wyprowadzić funkcjonariuszy z równowagi. Osadzeni doskonale znają przepisy, wiedzą, że taka grupa interwencyjna przyjdzie z kamerą. Wtedy będzie zachowywał się inaczej. Teraz wszystko, co się dzieje, jest nagrywane.
Czy to dobrze? Wszystko ma dobre i złe strony. Jak słyszymy – w więzieniach zdarzają się sytuacje, gdy funkcjonariusze przekraczają swoje uprawnienia, ale jak podkreślam, to są zachowania naganne, które nie powinny się zdarzyć.
Nadzór ze strony organizacji i rzecznika, kamery... To, o czym pani mówi, nie pasuje do stereotypów znanych z filmów o przemocy w łazienkach, więźniach katujących osadzonego w celi.
To są totalne bzdury. Przez filmy i takie produkcje ludzie myślą, że tak się dzieje w więzieniach. Więzień w celi nie siedzi sam. Jak sobie to pan wyobraża? Nagle wchodzi grupa i zaczyna go bić? A skąd ta grupa się wzięła? Zeszli z innych oddziałów? Opuścili stanowiska? Przecież na korytarzach są kamery.
Nagle wyłączamy światło, psujemy kamery i mówimy, że wszystko przestało działać, że nic się nie dzieje? W więzieniach działają też specjalne grupy kontrolne. To się nie dzieje, to stereotypy zbudowane na podstawie filmów.
W mojej książce "30 lat za kratami. Osobista opowieść dyrektorki polskiego więzienia" opisuję przypadek, który dał mi bardzo wiele do myślenia. Jako zastępca dyrektora w więzieniu na Białołęce przyjmowałam rodziny.
Przyszła do mnie matka, z którą kompletnie nie mogłam się dogadać. Strasznie płakała i krzyczała "nie zabijcie go", "nie powieście go", "ratujcie go", "nie bijcie". Nic innego nie mówiła. W tym płaczu przeplatał się jeszcze tytuł filmu "Symetria". Po przyjściu do domu go obejrzałam.
Zrozumiałam, o czym mówiła ta kobieta. Ona utożsamiła postać z filmu, postać Łukasza ze swoim synem. Film ukazuje, jak w więzieniu łamie się osobowość głównego bohatera – dobrego, ułożonego studenta, który w końcówce filmu bierze udział w powieszeniu współosadzonego pedofila.
Ta kobieta po obejrzeniu "Symetrii" wystraszyła się, że więzienie tak właśnie zmieni jej syna. Na jej sposób myślenia pewnie dodatkowo wpłynęło to, że "Symetria" była kręcona właśnie w Białołęce.
Wizerunek Służby Więziennej niestety często budują media. O więzieniach mówi się tylko, kiedy wydarzy się coś złego. Jest afera, bo osadzony uciekł, powiesił się, skaleczył funkcjonariusza, bo funkcjonariusz uderzył... Tylko o takich sytuacjach się mówi.
Ja nie powiem, że to sytuacje nieprawdziwe. Owszem zdarzają się. Ale to są pojedyncze sytuacje, a w więzieniu dzieje się mnóstwo rzeczy pozytywnych, o których na co dzień się już nie mówi.
Biorąc pod uwagę stereotypy o więzieniach, przypadek uderzenia więźnia przez funkcjonariusza brzmi dość lekko.
Teraz leci serial "Skazana", gdzie poza dobrym aktorstwem, cóż on znowu pokazuje? Funkcjonariusz jest naczelnikiem więzienia, a staje na oddziale. To jest absurd. Nie da się być wszędzie, a współżycie z osadzoną, ciąża, to już odlot.
To totalnie inny obraz więzienia. Ale strasznie podoba mi się Pati (Ola Adamska). Przypomina mi kompletnie osadzoną sprzed 30 lat. Mówiliśmy na nią "Szramka", bo jej ciało było jedna wielką szramą, miała tyle blizn po samouszkodzeniach.
Kiedyś wizytowałam jej celę, gdy osadzona podniosła bluzkę i pokazała ciało. Skóra na jej brzuchu była tak słaba, że lekarze umocnili je "siatką". Miałam wrażenie, że widać jej wnętrzności.
Była specjalistką w połykach. Sprężynę wiązała nitką, by łatwiej ją połknąć. Pod wpływem soków żołądkowych nić pęka, a sprężyna powoduje przedziurawienia. To też jest kwestia, która zmieniła się w więzieniu. Tych samouszkodzeń jest już o wiele mniej.
To jakie pozytywne rzeczy mają miejsce w więzieniu?
O tym się niewiele mówi. Ewentualnie może gdzieś jakaś migawka się pojawi, że więźniowie pomagają sprzątać przy jakiejś katastrofie jak w przypadku powodzi. A przecież w więzieniach na co dzień dzieje się mnóstwo pozytywnych rzeczy.
Jeśli ktoś mówi, że resocjalizacji w więzieniach nie ma, to ja się totalnie z tym nie zgadzam. Oczywiście nie jest taka, jak byśmy chcieli. Nie jesteśmy cudotwórcami.
Nie zmienimy dorosłego człowieka, ukształtowanego przez lata przez rodzinę, środowisko, często wybór, żyjącego w świecie przestępczym, na prawego, żyjącego zgodnie z prawem człowieka. To tak nie działa.
Nawet kilkunastu psychologów nie jest w stanie zmienić sposobu myślenia, czy zachowania osadzonych, których osobowość kształtowała się przecież przez ich całe życie.
W swojej karierze mam takie osoby, którymi można się pochwalić. Jeden osadzony ukończył w więzieniu szkołę średnią, napisał maturę i skończył studia, a konkretnie resocjalizację. Czyli można!
Osadzeni wychodzą do domów opieki. I są najlepszymi opiekunami. Współpracowałam z Fundacją Pomoc Potrzebującym, która prowadzi dom opieki. Była tam taka zabawna sytuacja. Osadzony posiadał w pracy telefon, a to nielegalne, więc w ramach kary wycofałam go z zatrudnienia.
No i się zaczęło. Jedna z seniorek chciała mnie po prostu rozszarpać. Powstała cała awantura, "jak ta dyrektorka mogła zdjąć z pracy najlepszego opiekuna". Już nie pamiętam, ale chyba w końcu jej ustąpiłam i przywróciłam do pracy osadzonego. Zabrakło mi argumentów.
To nie jest tak, że ci ludzie to pozbawieni empatii... Mnie życie nauczyło, że do więzienia trafia cały przekrój ludzi. Nie można wszystkich jednakowo określić, a już na pewno nie można ich skreślić.
Trzeba tylko znaleźć w nich to, co głęboko skrywają. To niekiedy bardzo uzdolnieni ludzie. Więźniowie malują piękne obrazy, inni piszą dobre teksty. Trzeba tylko to z nich "wydłubać" i pokazać, że coś robią dobrze, że nie wszystko w nich złe.
To może być bazą do pracy resocjalizacyjnej. Białołęka to więzienie o zaostrzonym rygorze. Miałam do czynienia z mafią. Miałam ludzi z dożywotnimi wyrokami, miałam 25-latków, pedofilów. Ci ludzie oczekują tylko jednego – szacunku. Niezależnie od tego, czy to morderca, czy gwałciciel.
Potrafi pani zobaczyć w osobie z takim wyrokiem człowieka?
Nie mam innego wyjścia. Nie dałabym rady funkcjonować, gdybym patrzyła na człowieka przez pryzmat jego przestępstwa. Inaczej się nie da. Tym bardziej że ja jestem matką i trudno się patrzy na przykład na pedofila, a przecież jeszcze trzeba mu okazać wsparcie, zadbać o niego, zapewnić mu bezpieczeństwo.
Musiałam nauczyć się odkładać jego wyrok na bok i patrzeć na niego jak na człowieka. Oczywiście, że wiedziałam, za co i kto siedzi. Uważam, że społeczeństwo patrzy na więźniów zero-jedynkowo.
Jedna grupa uważa, że mamy do czynienia z psychopatycznymi, skorumpowanymi funkcjonariuszami-bandytami, którzy nękają zabiedzonych i głodujących, biednych, szykanowanych więźniów.
Druga grupa, która widzi w osadzonych bandytów, którzy winni znaleźć się w kamieniołomach z przypiętą kulą u nogi i biednych funkcjonariuszy, którzy muszą być sługusami osadzonych.
Jedni współczują, drudzy ganią. Kiedyś ktoś zadał mi pytanie: jak ty mogłaś tak traktować takiego pedofila czy cyngla mafii? Ja odpowiedziałam, a co mam zrobić? Uwiązać go za nogę i ciągać po korytarzu?
My musimy go jeszcze chronić przed innymi więźniami, tak jak zabójców matek i dzieci.
Jak traktowali panią osadzeni? Jako kobietę i funkcjonariuszkę?
Ja nie odczuwałam złych spojrzeń na mnie jako kobietę przez osadzonych. No pewnie, że zdarzały się jakieś pokrzykiwania przez okna, gdy przechodziłam. No tak to niestety jest, że chłopaki widząc młodą dziewczynę, niekiedy rzucają jakieś hasła w stylu "lalunia". Trudno ustalić, skąd padają.
W relacjach z osadzonymi face to face miałam tylko raz taką sytuację. Trafił się taki typowy mizogin, który ogrom życia spędził w więzieniu i niewyobrażalne dla niego było, że kobieta może być dyrektorem więzienia.
Całą tę zresztą zabawną sytuację opisuję w książce. Osadzonemu zastała przydzielona cela mieszana, w której przebywali zarówno grypsujący, jak i niegrypsujący. U wielokrotnego recydywisty wywołało to oczywiście wzburzenie.
Osadzony odmówił wejścia do celi, wykrzykując, że nie będzie siedział z "frajerami" i "cwelami". Takie zachowanie jest niedopuszczalne. Udałam się z dowódcą na oddział. No i było śmiesznie. Osadzony nie chciał ze mną rozmawiać, ignorował mnie.
Mimo że dowódca podkreślił, że jestem dyrektorem, osadzony, jeśli już postanowił się do mnie odezwać, to tylko słowami "pani psycholog, pani stąd idzie, ja z panią nie będę rozmawiać", Wykrzykiwał pod nosem, "że czasy tak się zmieniły, że baba dyrektor".
Więcej takich sytuacji miałam niestety ze strony funkcjonariuszy, a ściślej mówiąc, od przełożonych. Było to oczywiście na początku służby. Panują takie stereotypy, że służby mundurowe to męskie zawody. A dlaczego męskie?
Niestety doświadczyłam sytuacji, w których musiałam bardzo starać się o awans. Było mi niekiedy przykro, widząc zakłopotanie przełożonego, nieskładnie tłumaczącego mi powody, dla których nie może, nie powinien, a może po prostu nie chce powierzyć mi "męskiego" stanowiska.
No bo jak to? Kobieta, kierownik działu kwatermistrzowskiego? Odpowiedzialna za transport, budowę, inwestycje? Musiałam też cały czas udowadniać swoje kompetencje.
Dlatego właśnie ukończyłam kurs audytu energetycznego, prawa budowlanego, prawa zamówień publicznych, członków komisji pożarowo–technicznej. Postanowiłam po raz kolejny dać radę.
Przykre było to, że inny kierownik kwatermistrzowski tego nie musiał. No cóż... może to wszystko wiedział bez kończenia kursów. Pełniąc służbę w Areszcie Śledczym na Służewcu, odpowiadałam za kilkumilionowe inwestycje.
Areszt Śledczy na Służewcu był wówczas jednym wielkim placem budowy. Stare więzienne baraki zostały zakwalifikowane do wyburzenia, a na ich miejsce sukcesywnie stawały nowe pawilony mieszkalne dla osadzonych.
Budowaliśmy również całą nową infrastrukturę. Pracy było bardzo dużo a odpowiedzialności jeszcze więcej. No i znowu musiałam zmierzyć się z takim stanowczym przekonaniem "panów budowlańców", że budowa to nie jest miejsce dla kobiet.
Denerwowały mnie ich uśmieszki, gdy wchodziłam na budowę, a przecież byłam inwestorem. Czasami dolatywały mnie ich niby szeptem wypowiadane pytania "a ta blondyna to po co tu?".
Czy miała pani więźniów, z którymi pracowało się najtrudniej, albo których po prostu się lubiło?
Najtrudniejsi to młodociani. A najlepiej pracuje się z recydywą.
Dlaczego?
Młodociany więzień to bardzo często osoba, która ma jeszcze nieukształtowaną osobowość. Jest w nim bardzo wiele buntu i niewiele pokory. Ja nie chcę tutaj deprecjonować młodych ludzi, ale bardzo ciężko się z nimi pracuje.
Młodość ma to do siebie, że staramy się zabłysnąć, zaimponować. W więzieniu istnieje jeszcze coś takiego jak chęć wyrobienia sobie pozycji, zaistnienia. To dobry moment na zmiany wizerunku w gronie półświatka.
Trafiają do nas młodociani z różnych rodzin, często ze środowisk patologicznych, którzy chcą pokazać swoją pozycję. Jest też taki trochę stereotyp, trochę prawda, że musisz grypsować, bo inaczej będziesz frajerem.
Planowałem zapytać o to grypsowanie. Czy w tym stereotypie nie ma ziarnka prawdy?
Dzisiejsza grypsera jest mocno przejaskrawiona. To są jakieś szczątki grypsery. Te wszystkie słowniki, książki... Nie wiem, czy gdyby pan z takim słownikiem wszedł do więzienia, to czy osadzeni znaliby znaczenie wszystkich zawartych tam słów.
Grypsera i "drugie życie w więzieniu" niby jeszcze jest, ale to już trochę takie zjawisko szczątkowe. Często przynależność do grupy grypsujących ma podłoże w psychice osadzonego.
Trafiając do więzienia, wchodzi w nowe środowisko i chce pokazać się z innej strony. Oczywiście, że działają tutaj stereotypy: trzeba być mocarzem, tym grypsującym, przecież tego uczą na filmach, pozostali to frajerzy.
Ci młodzi ludzie często pod maską "twardziela" chcą ukryć swoje deficyty. Jeśli ktoś był niedoceniany, tłamszony, nękany, to w więzieniu stara się ukryć swoją niemoc. "Wchodzę tu i chce pokazać swoje nowe oblicze".
Praca z nimi, zresztą przyznam, że naprawdę trudna, pokazuje, że oni naprawdę tacy nie są. Ale postawa, którą przyjmują, takie cwaniactwo, walka o pozycję często doprowadza to konfliktów w celi. Jeden drugiemu nie pasuje i tak w koło.
Grupa, z która lubiłam pracować to recydywiści, ale mam na myśli takich cięższych, długoletnich recydywistów. Najlepiej mi się pracowało z mordercami, osadzonymi z długimi wyrokami.
Im zależy na przedterminowym warunkowym zwolnieniu. W takich sytuacjach ma znaczenie wyjście na wolność po 25 latach czy może po 15 latach przy dobrym sprawowaniu. Więźniowie z długimi wyrokami, często dożywotnimi, muszą zbudować swoje miejsce w tym więzieniu, odnaleźć się. Starają się.
Biorą udział we wszelkich inicjatywach, udzielają się. Ktoś powie, że oni to robią dla nagród, żeby wyjść na warunkowe przedterminowe zwolnienie. Może część tak, ale jakie to ma znaczenie? Fajnie, że coś robią, że im się chce, że biorą udział w różnego rodzaju zajęciach kulturalno-oświatowych. Przecież zawsze coś w nich zostanie.
Co więcej, to są ludzie, którzy często pamiętają, jak w więzieniach było kiedyś, więc nie "czepiają się" o wszystko.
Tacy osadzeni chcą ułożyć sobie życie, a nie być przerzucani z więzienia do więzienia czy z celi do celi. Nie ma nic gorszego dla osadzonych niż zmiana miejsca. Czy pan chciałby mieszkać dziś na Żoliborzu, jutro na Mokotowie, a pojutrze w Poznaniu?
Osadzony zna oddziałowych, wychowawców. Wie, który jest "lepszy, który gorszy". Łatwiejszy jest kontakt, zdobycie nagród, widzeń. Przede wszystkim możemy się poznać, a to jest nieodzowne w pracy resocjalizacyjnej.
Poznać człowieka, jego przeszłość, drzemiące w nim wartości, zainteresowania. To baza do pracy wychowawczej.
A kiedy osadzony ma prawo do "widzeń intymnych"?
W ramach nagrody osadzony ma prawo do dodatkowych lub dłuższych widzeń, do dodatkowej "wypiski", kilkugodzinnej czy nawet kilkudniowej przepustki, ale również do widzenia w oddzielnym pomieszczeniu. I to są zazwyczaj te "widzenia intymne" z osobą najbliższą.
Jedni osadzeni wykorzystują takie widzenia w oddzielnym pomieszczeniu do widzeń z żoną, narzeczoną czy konkubiną właśnie do zaspokojenia potrzeb seksualnych, a inni do widzeń rodzinnych, z dziećmi.
I takich widzeń jest wcale nie mało. Widzenie odbyte z dzieckiem, z rodziną w zacisznej atmosferze, z pewnością jest przyjemniejsze od widzenia w dużej sali widzeń, w sąsiedztwie innych osadzonych i ich rodzin.
Mówienie, że w tej formie nagrody chodzi wyłącznie o kwestie intymne, to znaczne uproszczenie.
Po 30-letnim stażu w SW zaczęła pani pracę jako dyrektorka warszawskiej szkoły. Gdzie jest łatwiej? W więzieniu czy w szkole?
W więzieniu.
Nie chcę mówić źle o młodzieży. Ja ich uwielbiam, uwielbiam pracę z młodzieżą, w ogóle chyba mogę powiedzieć, że kocham ludzi. Ale z młodzieżą jest trochę tak, jak z młodocianymi w więzieniu.
Bunt, buta, źle postrzegana asertywność nie pomagają w codziennej nauce. Prawda jest też taka, że młodzież często obciążona jest dodatkowymi obowiązkami, nierzadko również pracą.
Tutaj niestety często problem tkwi w rodzinie. Jeśli rodzic przez cały rok potrafi nie nawiązać kontaktu ze szkołą, z wychowawcą czy też nauczycielem przedmiotu, to chyba mówi to już bardzo wiele o tej rodzinie. Czasami dziecko nie chce mówić o rodzinie, wstydzi się rodziców.
Często zastanawiam się, gdzie powinna zacząć się resocjalizacja. I niestety dochodzę do wniosku, że resocjalizacja w więzieniu jest już niekiedy o krok za późno.
W wielu przypadkach powinna zacząć się od rodziców, w domach rodzinnych tych dzieciaków. A młodzież obserwuje, czerpie wzorce w domu, szkole, środowisku, rośnie taka, jaką ją kształtujemy.
Zacznę od tego, że wówczas bardzo niechętnie przyjmowano do służby kobiety. Naczelnik jednostki musiał uzyskać taką nieformalną zgodę od przełożonych na przyjęcie mnie – kobiety do służby.