Końcem populistów jest katastrofa gospodarcza. PiS też ku temu zmierza
Karolina Lewicka
20 czerwca 2022, 11:29·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 20 czerwca 2022, 11:29
W tegoroczne lato wejść możemy śmiało ze starym powiedzeniem na ustach: Głowa do góry, najgorsze jeszcze przyjdzie!. Drożyzna, która już nas przeraża, jeszcze nie zjadła nas z kopytami, ale tego się właśnie spodziewamy – jesienią, najdalej zimą.
Na razie większość z nas jeszcze nie obniżyła drastycznie swego komfortu życia, jeszcze wciąż nie odejmujemy sobie od ust, jeszcze planujemy urlop "jak zwykle", ale mimo to jesteśmy silnie przygnębieni, co jasno wynika z najświeższych, wewnętrznych badań IBRIS, tym razem jakościowych, czyli obejmujących pogłębione rozmowy z reprezentatywnymi grupami wyborców poszczególnych ugrupowań. To tzw. fokusy.
Analitycy nazwali ten nasz stan ducha "letnią depresją". Szokujące jest to, że badani nie widzą wokół siebie niczego radosnego, optymistycznego, nie formułują ŻADNYCH pozytywnych komunikatów. Wręcz przeciwnie: jesteśmy wręcz udręczeni.
Najpierw przygniotła nas pandemia, potem, właściwie od razu, bez żadnego oddechu, nogi podcięła nam wojna w Ukrainie. Jakby tego było mało, ewidentnie nadszedł czas końca prosperity. Podwyżkami stóp procentowych, które przekładają się na wysokość rat kredytów mieszkaniowych przejmują się nawet ci, którzy takich kredytów nie mają. A co dopiero drożyzna - "ceny troszkę przerażają", mówi wyborca KO. Nic dziwnego, że dominuje czarnowidztwo.
Próbujemy sobie jakoś radzić z tym psychicznym napięciem. Wojnę już odcięliśmy. Nie chcemy o niej słuchać i czytać.
"Przez pierwsze dwa tygodnie wojny oglądałam newsy non stop. Teraz to już ze mnie zeszło. Oglądam to, co się dzieje, ale bez większych emocji" – mówiła badaczom wyborczyni Lewicy. To uniwersalne podejście Polaków pod koniec czwartego miesiąca wojny.
Z inflacją też się mocujemy. Kupujemy częściej na promocjach, dochodzimy do wniosku, że nie wszędzie trzeba pojechać samochodem, rezygnujemy z rekreacji. Cierpi też ekologia, raptem uznaliśmy, że to mniej ważne. No i martwimy się, że już za moment, już za chwilę, będzie tylko gorzej i gorzej. I, niestety, nie są to lęki bezpodstawne.
PiS już wie, że pali mu się grunt pod nogami. Bogactwa narodów tworzą się bowiem z pracy, oszczędności oraz inwestycji. Nigdy nie było inaczej. Tymczasem PiS ciężko pracujących nigdy nie poważał, mógł ich co najwyżej obłupić, czego dowodem był Polski Ład. Inwestycje za PiS-u przyhamowały, i to ostro, oszczędności zjada inflacja.
PiS, który wie, że drożyzna oznacza jego zgubę, próbuje z nią walczyć, ale jedną ręką ten pożar gasi (gdy NBP podnosi stopy), a drugą podpala (np. wprowadzając tarczę antyinflacyjną czy wypłacając czternastą emeryturę).
Kaczyński ubolewa w "Gazecie Polskiej", że "z jednej strony są podejmowane działania osłonowe, wobec tych, w których wzrost cen najbardziej uderza, a z drugiej, te działania same przyczyniają się do wzrostu inflacji. Jesteśmy zatem w rozkroku". I albo nie ma pojęcia jak wybrnąć z tej kwadratury koła, albo doskonale wie (konieczna polityka zaciskania pasa) i w życiu przed wyborami tego nie powie i nie zrobi.
Na razie prezes nakazał swoim parlamentarzystom opowiadać o świetnych siedmiu latach Zjednoczonej Prawicy - po to przecież wysłuchali godzinnego przemówienia Kaczyńskiego w Markach, by je potem odtwarzać własnymi słowami podczas letnich spotkań z wyborcami.
Wszak, jak mówi Kaczyński: Musimy wyborcom dobrze wyjaśnić tę sytuację i dlatego ruszamy w Polskę. "Wyjaśnić" w ustach Kaczyńskiego nie oznacza "uczynić coś zrozumiałym", tylko toporną i bezpardonową propagandę sukcesu, ale też obarczanie winą za całe zło wrogów (Putin, Tusk).
A to oznacza, że PiS będzie nas prowadził na czołowe zderzenie ze stagflacją: wzrost PKB skarleje, inflacja jeszcze mocniej wystrzeli. Pewnie liczą, że może gospodarcza katastrofa przyjdzie dopiero po przyszłorocznych wyborach, że do tego czasu uda się przeczołgać na kreatywnej księgowości, inżynierii finansowej, drukowaniu pieniędzy, może też na środkach z Funduszu Odbudowy, jeśli w końcu PiS-owi uda się je pozyskać oraz wspomnianej już propagandzie.
"Ściema" jak za Gierka
To mogą być próżne nadzieje, a dlaczego, to wyjaśnijmy, odwołując się do epoki bliskiej sercu Kaczyńskiego - epoki Edwarda Gierka, na czas której przypadła jego młodość (w 1971 roku miał 22 lata).
W Markach Kaczyński dwukrotnie doń nawiązywał. Porównywał tamtą Polskę lat 70. z obecną pod kątem mieszkań oraz wielkich budów, ale to zostawmy. Wróćmy do początków Gierka - dlaczego zmienił na szczytach władzy Gomułkę? Ano, z powodu kryzysu gospodarczego.
W listopadzie 1970 roku Biuro Polityczne KC PZPR podjęło decyzję o podwyżkach cen podstawowych produktów i przystąpiło, tak, tak, do działań propagandowych. Na przykład "Dziennik Bałtycki" donosił, że "mimo wielu – czasem poważnych – trudności występuje wyraźna tendencja ciągłej poprawy warunków życiowych".
Ta sama gazeta podwyżek nie nazywała "podwyżkami", tylko "zmianą cen detalicznych", a w pierwszej kolejności wyliczyła, co stanieje (np. papa asfaltowa o 26 proc., wiadomo, że papę asfaltową każdy przeciętny Polak miał w swoim koszyku podstawowych produktów, kupowanych niemal co dnia).
Gdy już "Dziennik Bałtycki" w końcu wyliczył, co i o ile zdrożeje (mięso o 17 proc., makaron o 15 proc., chleb o 12 proc. i tak dalej), uspokoił ludność miast i wsi, że "kwota podwyżek cen tylko w nieznacznym stopniu przewyższa sumę obniżek cen i korzyści ludności z tytułu dodatków do zasiłków rodzinnych".
I co? No i ludzie się nie nabrali. Zaczęły się strajki, władza zaczęła strzelać do obywateli, ekipę Gomułki zmiotło, a Gierek z podwyżek cen się wycofał. "Niech sobie Gomułka nie myśli, że terrorem i karabinami zaspokoi głód i drożyznę w Polsce" – napisał ktoś anonimowo do Polskiego Radia.
Drożyzny wyjątkowo nie da się niczym przykryć - jak nie ma co do garnka włożyć, to żadne fikołki Jacka Kurskiego i żadne prelekcje Jarosława Kaczyńskiego nie dadzą rady tego rozmasować, przekierować uwagi na coś innego. Obiecywali eldorado, a tu bieda - na to już nic marketingowo poradzić się nie da. PiS zatem będzie walczył o utrzymanie twardego elektoratu, a to oznacza dalsze niefrasobliwe działania rządu.
Dlatego, zanim nastąpi koniec PiS-u, pójdzie z torbami całe państwo i my wszyscy.
A Gierek? Cóż, Gierek, za którego czasów Kaczyński tak się gospodarczo socjalizował (bo politycznie to raczej za Gomułki), też upadł - przez podwyżkę cen mięsa, eufemistycznie przedstawianą przez władzę jako "rozszerzenie sprzedaży komercyjnej mięsa i jego przetworów".
Długi Gierka ciągnęły się za nami przez kilkadziesiąt lat, ostatnią ratę spłaciliśmy w październiku 2012 roku. Im częściej prezes PiS-u Gierka przywołuje, tym bardziej się obawiam, że czeka nas powtórka z tej wątpliwej rozrywki. Nas i kolejne pokolenia.