„To musiało się udać!” – miał wykrzyknąć po jego fabularnym debiucie brat Daniel. Życie Tima Burtona jest szaloną wycieczką w nieznane, gdzie na każdym kroku czai się zagadka. Dla niektórych mistrz, dla innych zupełnie niezrozumiały. Burton jest mistrzem niedopowiedzianych i mrocznych, a zarazem zabawnych historii.
Nie skończył liceum, a i tak dostał się na wydział animacji do California Institute of the Arts, które skończył z wyróżnieniem. Po zakończeniu edukacji rozpoczął pracę w studio Walta Disneya, gdzie pracował przy swoich ukochanych animacjach. To właśnie tam stworzył pierwszą wersję „Frankenweenie”, która niedoceniona przez Disneya światło dziennie ujrzała dopiero po ośmiu latach, w 1992 roku.
W piątek premiera nowej wersji filmu. Pełnometrażowej, będącej zarówno parodią, jak i hołdem złożonym powieści „Frankenstein”. W nowym obrazie Burtona dostajemy kolejny raz jego przepis na sukces – blady, czarnowłosy introwertyk (gdyby to nie była animacja, to z pewnością zagrałby go Johnny Deep, ulubieniec reżysera), mroczne miasteczko, niepokojące postacie i cuda, jakie w świecie prawdziwym nie mają racji bytu.
Burton powtarza nam tę historię jak mantrę, ale nie można mieć o to pretensji – robi to w sposób mistrzowski. Jego mroczne scenerie, abstrakcyjne historie i przedziwne postacie sprawiają, że wiele z tych opowieści mogłoby dziać się równolegle. Kto wie, czy się nie dzieją – dom z „Soku z Żuka” z powodzeniem mógłby znajdować się obok mieszkania Wiktora z „Frankenweenie”, a w oddali mógłby zatapiać się w swoim introwertyzmie Edward Nożycoręki.
Dla fanów Burtona, a jest ich wielu, filmy są kolejnymi częściami opowieści. Historii o własnych lękach, potworach z dzieciństwa i przesądach. Sam twórca ma do nich zresztą podobny stosunek – tajemnicą poliszynela jest, że podkrążone oczy bohaterów, które są jednym ze stałych punktów jego historii w rzeczywistości pochodzą od samego Tima mającego problemy z bezsennością, a mały Wiktor z nowego obrazu jest zapalonym filmowcem – amatorem, zupełnie jak Tim w młodości.
Filmy Burtona są bardzo osobistą podróżą w świat własnych fascynacji i strachów. Mimo tego pozostają historiami, które fascynują i poruszają tłumy – Tim posiadł patent na sprzedawanie swoich snów w sposób, który ciekawi odbiorców. Może za pomocą jakiś eksperymentów? W końcu w latach dzieciństwa chciał być też naukowcem, oczywiście szalonym.
Sam wychował się w „dziurze”, jak mówi na swoje rodzinne miasto Burbank. – Byłem małym chłopcem z jeszcze mniejszego miasteczka, otaczały mnie dziwne dziewczynki mieszkające w sąsiedztwie, których nigdy nie zapomnę, i przerażający nauczyciele, których wówczas notorycznie nie rozumiałem – mówi reżyser w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. Te wszystkie drobne sytuacje ukształtowały reżysera. Lekkość, z którą o nich opowiada jest zaraźliwa, a potwory czające się w krzakach przypominają te z naszego dzieciństwa.
Mógł być kolejnym american dream, złotym dzieckiem złotego kraju, które pojawiło się znikąd i odniosło spektakularny sukces. Sława, jaką zdobył po premierze „Batmana” i batmania, jaka zapanowała po filmie w Stanach Zjednoczonych stawiały go w panteonie american heroes. Ten nie podjął rękawicy, dalej zanurzając się w swoim neurotyzmie. Na szczęście, bo bohaterów może być wielu, ale Tim Burton jest tylko jeden.