Kasia Morawska dwukrotnie odwiedziła bank gamet. Za pierwszym razem, jak sama mówi, wymiękła. Dziś jej komórki być może już przysłużyły się parom we wsparciu płodności. Decyzja o oddaniu jajeczek była dla niej łatwa, ale nie wszyscy byli w stanie ją zaakceptować.
Kasia zdecydowała się zostać dawczynią komórek jajowych, żeby wesprzeć dotknięte bezpłodnością pary
Choć decyzja była podjęta świadomie, nie wszyscy z rodziny przyjęli ją z aprobatą
Takie działania, jak mówi dawczyni, nie mogą być podjęte pochopnie
Niepłodność, to globalny problem, który został zakwalifikowany przez WHO, jako choroba
cywilizacyjna. Obecnie, w całej Europie, blisko 30 milionów osób cierpi na problemy związane z płodnością, a liczba ta ma rosnąć. Realną pomocą jest in vitro, ale w wielu przypadkach potrzebna jest pomoc osób trzecich - dawców nasienia i komórek jajowych.
Dawczynią jajeczek zdecydowała się być Kasia Morawska - psycholożka, joginka i feministka, zaangażowana w walkę o prawa kobiet. O swojej decyzji mówi w rozmowie z naTemat.pl.
O twojej decyzji wiedzą już wszyscy? A może jest ktoś, przed kim starałaś się ją ukryć?
Wiedzą wszyscy - tak myślę. Zresztą, żeby ludzie się dowiedzieli, opublikowałam wpis na ten temat w mediach społecznościowych. Skończyłam psychologię i wierzę, że społeczeństwo kształtuje swoje poglądy przez modelowanie, czyli po prostu naśladowanie innych osób, których poglądy jakoś korespondują z naszymi. Tak zresztą też najlepiej wychowuje się
dzieci, którym nie trzeba niczego narzucać, wpajać siłą określonych wartości czy zmuszać. Wystarczy dać im przykład, który będą podświadomie powielać.
Nigdy nie odważyłabym się nikogo przekonywać, że to była super decyzja i też powinien się zdecydować. Nie znoszę dawać ludziom rad, a jeśli już, to idzie mi to umiarkowanie dobrze.
Wierzę natomiast, że jeśli prezentujemy jakieś postawy innym, uzasadniamy i wyjaśniamy, że nam osobiście coś robi dobrze, to ktoś może się poczuć zainspirowany. Mam zresztą przykłady na to, że moja decyzja była w jakimś sensie mobilizująca. Odezwała się do mnie masa ludzi, którzy wsparli mój wybór i wiele kobiet, które dopytywały o szczegóły. Ale nie wszyscy z mojej rodziny dobrze to przyjęli, co było dla mnie szokujące.
Rodzice?
Właśnie nie. O dziwo moja mama wyraziła dla tej sprawy aprobatę. Trochę bardziej milczącą, niż wprost, ale dała znać, że szanuje moją decyzję. Z kolei tata jest typem, który stroni od prezentowania emocji i poruszania takich tematów, dlatego w ogóle się do tego nie odniósł. Nie czuję jednak, żeby jakoś go to dotknęło. Również mój partner od początku bardzo mnie w tym procesie wspierał, choć pewnie nigdy sam nie zdecydowałby się, żeby zostać dawcą nasienia.
Nie była za to w stanie przyjąć tego bliska osoba z rodziny. Z jednej strony to rozumiem, bo to osoba z doświadczeniami adopcyjnymi, więc może czuć potrzebę promowania tej formy zostania rodzicem, w momencie, w którym nie może się mieć dzieci. Do tego dochodzi kwestia prawaborcyjnychdla kobiet, o które walczę, nierzadko nie przebierając w słowach i to również, podejrzewam, jest niezgodne z poglądami tej osoby. To, w połączeniu z decyzją o oddaniu jajeczek, było dla tego człowieka nie do zaakceptowania.
Spotkał cię rodzinny ostracyzm?
Ta osoba zwróciła się niebezpośrednio do mnie z pretensjami o "brzydki" profil na facebooku, który, jej zdaniem, aż kipi od proaborcyjnych wulgaryzmów. To, w zestawieniu ze zdjęciami z dzieckiem na ręku, "po prostu nie przystoi". Do tego doszła kwestia skromności – według tej osoby niechwalenie się jest cnotą, którą powinnam pielęgnować, a opowiadanie głośno o
doświadczeniu poszerzenia czyichś praw reprodukcyjnych jest kontrowersyjne, niepotrzebne i bez sensu przyciąga uwagę.
Najbardziej jednak poirytowała mnie forma, w jakiej ta osoba wyraziła swoje zdanie, na temat mojej decyzji. Bo ja chętnie bym o tym porozmawiała, nawet podyskutowała. Natomiast ten człowiek postanowił zadzwonić do mojej mamy, której na mnie "naskarżył". Naskarżył na dorosłą osobę, zamiast porozmawiać wprost. Dla niego połączenie macierzyństwaz feminizmem jest oksymoronem. Do tego to dawstwo. Niepotrzebnie nas to poróżniło.
A dla ciebie nie jest sprzeczne bycie matką ze wspieraniem prawa do aborcji? Wiele matek ma z tym problem.
Dla mnie to wszystko jest w jednej kategorii pod nazwą "reprodukcja". Sama urodziłam
dziecko, które było dzieckiem nieplanowanym. Choć ciągle jesteśmy razem, wtedy z tatą naszego syna, Tadka, tworzyliśmy bardzo świeży związek. I mówiąc to, mam na myśli, nie miesiące, lecz tygodnie. Mimo tego i mimo że walczę o legalny dostęp do bezpiecznej aborcji, nie dokonałam jej w sytuacji, która była w jakimś sensie kryzysowa. Rozbudziły się za to we mnie pokłady empatii i chęć sojusznictwa z osobami, które nie mają wyboru. Ale nie powiem, żeby w pierwszych chwilach, kiedy dowiedziałam się o ciąży, nie targały mną różne myśli.
Te o aborcji również?
Tak, o tym też myślałam. Była to sytuacja niespodziewana, w której czułam się bardzo niepewnie. Chciałam mieć dziecko, ale nie w tym momencie. Na dodatek zaszłam
w ciążęz osobą, którą znałam krótko, co później okazało się zupełnie bez znaczenia. Mimo to zdecydowałam się urodzić, gdzie decyzja odonoszeniu ciąży, była jedną z najodważniejszych decyzji, które podjęłam. Pomyślałam, że skoro są kobiety, które świadomie decydują się na podjęcie tak odważnej decyzji, jaką jest ta o donoszeniu ciąży, a mimo to nie mogą w nią zajść, to ja jestem gotowa im pomóc. Przekazanie komórek jajowych było dla mnie pierwszym świadectwem sprawczości w życiu i dlatego tyle
to dla mnie znaczy - zwłaszcza w kraju, w którym dominuje "ciążofobiczna" narracja.
Osób, które znają ten strach, jest coraz więcej. Mam wrażenie, że od wyroku Trybunału
Konstytucyjnego te nastroje jeszcze przybrały na sile i wcale mnie to nie dziwi, zwłaszcza że po drodze mieliśmy do czynienia z tragicznymi historiami Izy z Pszczyny oraz Agnieszki spod Częstochowy. Im nie przeprowadzono aborcji, mimo że zabieg uratowałby im życie. Ile jeszcze takich kobiet było - tego nie wiemy.
Wewnętrzna motywacja ma dla mnie niebagatelne znaczenie, ale czynniki zewnętrzne
też wcale nie sprzyjają chęci prokreowania: inflacja, wojna, pandemia – potrzeba wiele determinacji, żeby podjąć świadomą decyzję.
Tymczasem ciążamoże być pięknym stanem i moja właśnie taka była. Mimo trudnego początku to było swego rodzaju przeżycie duchowe, które wiele wniosło w moje życie,
taki hormonalny bałagan, który poprzestawiał mi klepki i "przewartościował wartości". Chciałabym, żeby inne kobietymiały możliwość doświadczenia tego stanu i cieszenia się
nim, na swój wyjątkowy sposób
Miałaś dwa podejścia do podjęcia decyzji o oddaniu jajeczek. Zrobiłaś to tylko raz.
Tak. Za pierwszym razem zabrakło odwagi, dużo było hipotetyzowania, wyobraźnia działała na pełnych obrotach. Po ciążyi w trakcie wychowywania syna stopniowo nabierałam otwartości, stawałam się pewniejsza siebie, bardziej racjonalna i mniej emocjonalna – to wszystko, właśnie w tej konfiguracji, ułatwiło mi drugie podejście.
Żadnych. Co ciekawe, na moją decyzję miała duży wpływ sytuacja polityczna w kraju. Konkretnie wyrok Trybunału. Włączyłam się czynnie w protesty, darłam się do szczekaczki na froncie marszów, co pozwoliło mi uwolnić gniew i rozpacz. Ale czułam, że mogę zrobić coś jeszcze, coś więcej. Cały czas miałam z tyłu głowy, że chcę zostać dawczynią, bo to konkretne, realne działanie na rzecz poprawy czyjejś niegodnej pozazdroszczenia sytuacji. Kiedy dotarło do mnie, że ten rząd z pewnością nie zrobi niczego, żeby pomóc kobietom, wiedziałam, że to jest właściwy moment.
Wróciłam do kliniki po wielu latach i z powodzeniem przeszłam wszystkie potrzebne procedury – to była dla mnie czysta formalność. Za drugim razem nie miałam już
żadnych wątpliwości, nawet w momencie, w którym fizycznie było mi trudno.
Co masz na myśli?
Oddanie jajeczek poprzedzone jest terapią hormonalną. W skrócie można powiedzieć, że chodzi o to, żeby kobieta miała nadprogramową ilość komórek jajowych. Bierze się więc wcześniej serię hormonalną, która ma tę płodność podnieść. Końcówka była ciężka, bo czułam się jak w pierwszym trymestrze ciąży. Miałam nabrzmiały i bolesny brzuch,
ale ten stan minął bezpośrednio po zabiegu.
Sam zabieg nie był traumatyzujący?
Zupełnie nie, bo zabieg jest wykonywany w znieczuleniu miejscowym lub ogólnym. To decyzja anestezjologa. Zresztą tych badań kwalifikacyjnych jest sporo. Wypełnia się też ankietę medyczną. Sam zabieg to kilka, może kilkanaście minut.
Lekarz wkłuwa się przez pochwę do jajnika i pobiera komórki jajowe do zamrożenia. To w zasadzie wszystko. Zupełnie nie mam wiedzy, co się dzieje z nimi dalej. Nie informowano mnie o tym jako dawczyni, ale też mnie to nie interesowało. Nie wiem, czy przekazuje się je do innych miast, nie wiem, czy można sobie wybrać, jak wyglądała dawczyni jajeczek i jakie miała cechy fizyczne. Ale wydaje mi się, że dla osób, które starają się o dziecko przez wiele lat, potencjalny wygląd dzieckanie ma wielkiego znaczenia.
Myślałaś o sytuacji, że możesz, za jakiś czas, spotkać na ulicy kogoś bardzo podobnego do siebie i wzbudzi to jakieś emocje?
To jest dla mnie sytuacja, którą traktuję w kategoriach scenariusza filmu fantasy. Na chwilę obecną nie czuję, żebym kiedykolwiek w życiu miała żałować tej decyzji. I nie mam żadnych złotych rad dla osób, które chcą oddać komórki jajowe. Jestem przekonana, że każdy, kto jest na to gotowy, po prostu to wie i ma swoje, niepodważalne argumenty.