"Ted Lasso" dostał aż 20 nominacji do nagród Emmy, ale nie miałem z kim się tym nacieszyć, bo nikt z moich kumpli go nie ogląda. To prawdziwy fenomen, bo serialem jara się cały świat, a nad Wisłą jest zupełnie niedoceniany. W kraju piłką nożną i piwem płynącym, a tych w tej produkcji nie brakuje. Przyczyna jest prosta: to serial Apple TV+, ale powodów, dla których trzeba obejrzeć "Teda Lassu" jest więcej i przeważają ten mankament.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Ted Lasso" to serial Apple TV+, który doczekał się do tej pory dwóch sezonów.
W roli tyłowej występuje Jason Sudeikis ("Szefowie wrogowie", "Millerowie"). Wcielił się w postać Amerykanina, który został trenerem drużyny Premier League.
Serial ma mnóstwo nagród i nominacji. Zdobywa wysokie oceny widzów i krytyków, ale jednak w Polsce jest zbyt mało znany, a powinien, bo to szalenie wartościowa produkcja.
W przypadku "Teda Lasso" sprawdza się idealnie powiedzenie, że "jak czegoś nie ma na Netfliksie, to nie istnieje". Sam się długo wzbraniałem przed oglądaniem, ale w końcu się złamałem i tak mi się podobało, że czuję potrzebę przekazywania go dalej. To nie jest artykuł sponsorowany, ale na Apple TV+ jest tygodniowy bezpłatny okres próbny, więc to całkiem uczciwa cena, by obejrzeć tak wspaniałą produkcję.
Dlaczego warto obejrzeć "Teda Lasso"? 5 powodów.
Nie twierdzę, że "Ted Lasso" w ogóle nie jest znany, bo 8 tysięcy osób dało mu łącznie 8,1/10 na Filmwebie, ale inne popularne seriale mają po kilkaset tysięcy ocen. I stąd właśnie wnioskuje, że oglądali go głównie fanatycy Apple, którzy dostali dostęp do serwisu w gratisie i ogólnie chłoną wszystko z logiem ugryzionego jabłka. Ten serial powinno zobaczyć jednak więcej osób. Postaram się was do tego przekonać. I to bez spoilerów.
1. Ted Lasso - nie bójcie się tego wąsa
Kiedy widziałem na plakatach Jasona Sudekisa z tym dumnym wąsem, to myślałem sobie, że to będzie kolejna nieśmieszna komedia z żartami wujaszka z wesela. I nie wiedziałem, że pozory mogą aż tak mylić. Owszem, Ted Lasso w wykonaniu tego aktora (zagrany przewspaniale - dwa razy z rzędu zgarnął Złotego Globa) jest pozornie stereotypowym białym Amerykaninem w średnim wieku, który na każdą okazję ma przygotowaną metaforę z hollywoodzkiego filmu.
To jedna z najbardziej nieoczywistych i złożonych postaci, jakie kiedykolwiek zostały stworzone na małym i dużym ekranie. I nie chodzi mi o jego niekonwencjonalne metody szkoleniowe w sporcie. Mam tu na myśli to jego wspaniałe, humanistyczne podejście do innych, to jak wierzy w ludzi i stara się z każdego wydobyć potencjał. To jak ewoluuje w kolejnych odcinkach oraz odsłania kolejne karty z jego wcale nie takiego cukierkowego życia.
Nie zawsze mu się wszystko udaje (w sumie wiele rzeczy mu nie wychodzi), a jednak zawsze stara się zachować optymizm i spokój. Zawsze stara się być szczery, choć czasem go to słono kosztuje. Mógłbym tak wymieniać bez końca, ale podsumowując: Marty Bryde z "Ozark" nie jest już moim wzorem przy radzeniu sobie w kryzysowych sytuacjach.
2. To serial nie tylko o soccerze piłce nożnej
Tak sobie myślę, że seriali o piłce nożnej, które nie są dokumentami, jest tyle, co polskich drużyn w Lidze Mistrzów - prawie wcale ich nie ma. To jest dopiero fenomen, bo to przecież jedna z najpopularniejszych dyscyplin na świecie. Powstaje więc "Ted Lasso", a i tak trzeba przekonywać biało-czerwonych do oglądania. Co za czasy!
Ted Lasso w pierwszym sezonie dostaje pod swoje skrzydła fikcyjną drużynę AFC Richmond, która gra w całkiem realnej Premier League, poznajemy, jak wygląda prowadzenie klubu od kuchni (i szatni), zaglądamy do angielskich pubów, gdzie kibice żłopią piwo i oglądają mecze, a także pojawiają się gościnnie prawdziwi piłkarze jak np. Thierry Henry.
To jednak nie jest tylko serial o piłce nożnej - to tak, jakby mówić, że "Gra o tron" jest serialem o smokach. Piłka nożna jest ważnym elementem, jednak najważniejsi są tu ludzie. Zresztą, sam Ted Lasso, który wcześniej trenował drużynę futbolu, ale amerykańskiego, początkowo nie kuma zasad i wszystkiego się uczy, co też jest powodem wielu zabawnych żartów i sytuacji.
3. Amerykański serial z brytyjskim akcentem
Oglądając "Teda Lasso" w ogóle nie czujemy, by to była amerykańska produkcja. I to wcale nie przez akcent, którym posługują się aktorzy. Jest w nim zaklęty ten urok i atmosfera brytyjskich miasteczek, ale bardziej dostrzegamy to w samej warstwie fabularnej. Serial przypomina mi "After Life" z Rickym Gervaisem, aczkolwiek może nie jest aż tak dołujący. Fani obu produkcji jednak z pewnością powinni się dogadać.
Potrafi bez patosu, tak po ludzku mówić o rzeczach ważnych (o tym za chwilę), humor lawiruje od sucharów, przez absurdy, po naprawdę doskonałe riposty, jest ciepły i sympatyczny, ale nie kiczowaty. Bohaterowie i relacje między nimi (męsko-męskie i damsko-męskie) są bardzo autentyczne i często się złapiemy na tym "skąd ja to znam?".
I pomimo tego, że pokazuje prawdziwe, w pewnym sensie przyziemne życie, to czasem jest zbyt piękny, by był prawdziwy. To też bywa zdradliwe, bo naoglądamy się "Teda Lasso", uwierzymy w ludzi, a potem się srogo przejedziemy. I będziemy musieli go jeszcze raz włączyć na ukojenie nerwów.
4. Męskie kino, ale bez toksyn i nie tylko dla mężczyzn
Mało jest rzeczy tak kojarzonych z męskością jak piłka nożna. Jest to niedorzeczne, ale spróbuj być facetem, który nie wie, co to spalony, to zostaniesz wyśmiany. W "Tedzie Lasso" jest kilka postaci w typie macho i lowelasów, którzy tez prezentują (przynajmniej początkowo) fałszywie męskie, bo toksyczne postawy. Serial odchodzi od tego wzorca i bezbłędnie pokazuje, co tak naprawdę znaczy być prawdziwym mężczyzną.
Prawdziwy mężczyzna jest na tyle odważny, że nie musi kryć swoich uczuć, potrafi rozmawiać o nich z innymi, a także słuchać i (przynajmniej próbować) zrozumieć, o co chodzi kobiecie. Męstwem nie jest znęcanie się nad innymi, a najbardziej męska ze wszystkich jest umiejętność przyznania się do błędu i godnego radzenia sobie z porażką. Wszystko to truizmy, ale w serialu bohaterowie dochodzą do tych wniosków w tak fajny, mądry i oczywiście męski sposób, że byłem zaskoczony, że tak w ogóle można.
Nie każdy serial musi nieść za sobą jakąś wartość lub inspirować, ale "Ted Lasso" to właśnie robi. I sprawia, że możesz stać się lepszym człowiekiem. Nie trzeba być facetem, by się na nim świetnie bawić i przy okazji wzbogacić swoje życie (nie tylko o poznanie meandrów męskiej psychiki). Serial ma też kilka ciekawych i równie złożonych damskich postaci, których nie da się nie polubić. Zresztą właścicielką AFC Richmond jest kobieta - Rebecca Welton (Hannah Waddingham). Ok, pierwiastek męski jest tutaj lepiej zarysowany, ale tak też było w "Breaking Bad", który kochają widzowie bez względu na płeć.
5. Zupełnie kpi ze schematów i nigdy nie nudzi
Już we wcześniejszych punktach mogliście przeczytać o rzeczach, przez które "Ted Lasso" jest wyjątkowym serialem. Na listę można jeszcze z pewnością dodać, nie zdradzając fabuły, że nie jest to klasyczna historia od zera do bohatera jak "Potężne Kaczory" i inne amerykańskie filmy o sporcie. Ja, choć byłem przekonany o swojej nieomylności, za każdym razem miałem niespodziankę przy finale danego wątku czy sezonu.
Ponadto serial w drugim sezonie zaczął się bawić formą i często specjalnie brał dany schemat, by go opowiedzieć na nowo lub inaczej – np. w drugim sezonie pojawia się odcinek świąteczny, czyli coś bardzo charakterystycznego dla sitcomów, ale w takiej wersji jeszcze go nie widzieliście.
Podobnie jak i pewna scena na pogrzebie, która wzrusza, ale nie z powodu śmierci, lecz nietypowego wykonania. Jest też jeden zupełnie odstający od reszty epizod - z trenerem Beardem (Brendan Hunt), który jest wręcz surrealistyczny, a przez to wspaniały i pozwalający odkryć i jeszcze bardziej polubić tę postać.
Jeżeli po takim czasie nie przekonałem was do tego serialu, to nic tu po mnie. Co by zrobił Ted Lasso? Na pewno do niczego by was nie zmuszał, bo wiedziałby, że i tak podejmiecie jedyną słuszną decyzję.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.