„Kopiuj”, „wklej” i „wytnij” z kontekstu. Te trzy polecenia mogłyby być idealną metodą na sukces, gdyby nie ryzyko popełnienia plagiatu. Kiedy kończy się inspiracja, a zaczyna kopiowanie czyjegoś pomysłu?
Jestem daleka od tezy, że w „modzie wszystko już było” i „nie da się stworzyć niczego nowego”. Jeśli nic nie mogłoby nas zaskoczyć, to zupełnie niepotrzebne byłoby tworzenie i projektowanie. To oczywiste, że nie da się uciec od inspiracji. Ta mniej lub bardziej świadoma od zawsze stanowi nieodłączny element procesu tworzenia nowej jakości w modzie i nie tylko. Bo z historii należy czerpać inspiracje, tylko trzeba potrafić się z nimi umiejętnie obchodzić. Bezmyślne kopiowanie to nie to samo co reinterpretacja.
Oskarżenia twórców o plagiat pojawiają się dosyć często. Problem polega na tym, czy tego rodzaju zarzuty zawsze okazują się słuszne i czy można je podeprzeć mocnymi argumentami, które udowodnią winę rzekomego plagiatora. Takie trudności pojawiają się już przy próbie zdefiniowania całego zjawiska, bo zawsze tworzymy w oparciu o poprzednie wzorce, często nie zdając sobie sprawy z naszych zapożyczeń. A plagiat jest przede wszystkim zamierzeniem celowym, absolutnie świadomym i bezczelnym przypisaniem sobie tytułu autora dzieła, z którego powstaniem nie mieliśmy nic wspólnego.
Kiedy w takim razie mamy do czynienia z plagiatem? Przykład pierwszy z brzegu, czyli tak zwane wykorzystywanie nazwy własnej danego produktu w celu sprzedania rzeczy przypominającej oryginał. Mowa tu oczywiście o tzw. perfidnych podróbkach. Takie ostentacyjne i bezczelne wykorzystywanie charakterystycznej dla danej marki sygnatury oraz jawne i pozbawione jakichkolwiek skrupułów sprzedawanie kiepskich kopii modnych produktów to chyba jeden z największych grzechów świata mody. Sam problem jest o tyle złożony i trudny, że mógłby stanowić odrębny temat na kolejny artykuł.
Tutaj, skupimy się bardziej na sytuacji, w której danemu twórcy zarzuca się skopiowanie czyjegoś pomysłu. Na jakiej podstawie możemy oskarżyć kogoś o plagiat, kiedy nie mamy pewności, czy coś powstało w skutek nieświadomej inspiracji? Takie sytuacje najzwyczajniej w świecie się zdarzają, tylko nie da się ich w żaden sposób udowodnić.
„Wszystko już było”- jak niewiele wysiłku kosztuje nas wypowiedzenie tego oklepanego i pustego zdania, używanego powszechnie jako świetnej riposty. Wciąż zapomina się o tym, że każdy nurt w sztuce był reakcją na wcześniejsze, a każda kolejna teoria – odpowiedzią na te, wyznawane przez swoich poprzedników. Że tak naprawdę jedyne, co zmieniło się w tej materii, to przede wszystkim to, że zdaliśmy sobie sprawę ze wszystkich mechanizmów i szeroko otworzyliśmy na nie oczy.
Nie zaprzeczam twierdzeniu, że moda wiecznie cyrkuluje i zatacza koło, wraca do przeszłości i sięga po dawne inspiracje. Jednak wykorzystywanie tych samych motywów z przeszłości w żadnym wypadku nie oznacza kopiowania. Cechą charakterystyczną mody jest jej płynność i zmienność, a to wyklucza w niej jednoznaczne powtórzenia. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że w miarę upływu czasu, zmienia się dany kontekst i znaczenie wykorzystanego przez nas detalu.
W historii mody istnieją przykłady sesji zdjęciowych, które powstały pod wpływem inspiracji wcześniejszymi edytorialami. Problem polega na tym, czy jest to wciąż luźna interpretacja tematu, czy zwykła kopia pomysłu. Doskonałym przykładem jest słynna kontrowersyjna sesja z małymi dziewczynkami, „Les Cadeaux” autorstwa Sharifa Hamzy, która ukazała się w świątecznym wydaniu francuskiego Vogue’a (grudzień 2010 – styczeń 2011). Zagrzmiało od skandalu, bo dziewczynki swoim wyglądem przypominały bardziej dorosłe kobiety, niż niewinne sześciolatki. Pojawiły się zarzuty, że świat mody sięga po tanie chwyty takie jak celowe wzbudzanie kontrowersji i wywoływanie szoku. Zapomniano jednak o tym, że dokładnie trzydzieści cztery lata temu we francuskim Vogue’u został opublikowany edytorial Guya Bourdina, w którym półnagie lolitki wdzięczyły się do obiektywu i prężyły na tygrysich skórach. Te same kadry, te same pozy, choć nieco większy poziom perwersji. Przy sesji Bourdina, zdjęcia Hamzy wyglądają jak zwykłe fotografie przebranych dzieci, wyciągnięte z albumu rodzinnego. Po ukazaniu się „Les Cadeaux”, w mediach rozpętała się prawdziwa burza. Nie zabrakło krytycznych głosów i oskarżeń o propagowanie pedofilii. Czy edytorial z lat 70. spotkał się z taką samą falą krytyki, tego nie wiem. Kiedy ukazały się zdjęcia Hamzy, o tych Bourdina nie wspomniano ani słowem (a jeśli nawet, to nie obiło się to jakimś szerszym echem). Z pewnością nie da się uciec od takich porównań, bo sesja sprzed dwóch lat wyraźnie nawiązuje do „Les Cadeaux Sont Un Jeu D’enfants” (grudzień 1978 – styczeń 1979). Czy jest ewidentną kopią edytorialu Bourdina? Nie do końca, ponieważ została ona wpisana w zupełnie inny kontekst czasowy i kulturowy.
A jak jest w przypadku projektantów mody? Nie jednemu twórcy zarzucono plagiat czyjegoś pomysłu. Niektórzy są zdania, że Alexander Wang w swojej ostatniej kolekcji skopiował projekty Diona Lee z jesienno-zimowego sezonu 2012 oraz kolekcję Tufi Duek na wiosnę 2011, zmiksował pomysły obu projektantów i pokazał się na nowojorskim Fashion Weeku. Innym razem natknęłam się na stronę internetową o dość interesującym tytule „Balenciaga did it first”, na której próbowano udowodnić, że większość projektantów kopiuje od Balenciagi. W ten właśnie sposób zaatakowała mnie fala absurdalnych porównań. A to, że Alexander Wang skopiował jeden płaszcz, bo jest pudełkowy, że Proenza Schouler ma w swojej kolekcji podobne kurtki, a baskinka Jil Sander jest tak samo pofalowana jak ta od Balenciagi. Litości! Z tego co wiem, to dysponujemy ograniczoną ilością wzorów i fasonów i nieuniknione jest ich powtarzanie. Oczywiście, nie neguję istnienia plagiatów. Kiedy widzimy projekt łudząco podobny do innego, nic dziwnego, że mamy takie podejrzenia. Ale czepianie się detali, takich jak wykorzystanie tego samego kroju, czy wzoru to jednak zwykła złośliwość.
Znaleźliśmy się w niezwykle atrakcyjnym śmietniku, mieszając i łącząc wszystko w najróżniejszych korelacjach i najdziwniejszych perturbacjach – wszystko, po to, by stworzyć coś nowego i nadać całości unikalnego znaczenia. Takiej pewności oczywiście nigdy nie osiągniemy. Zdolność czytania siebie nawzajem w myślach nie należy przecież do naszych umiejętności, a oskarżenia o plagiat również okazują się bezpodstawne. Bo wszystko tak naprawdę rozchodzi się nie o znaki, których używamy, a o znaczenia.
Nie możemy mieć pewności, że zdanie, którego użyliśmy w danym tekście jest absolutnie nasze. Przekonanie o oryginalności swojego języka i unikalności naszych porównań również wydaje się absurdalne, biorąc pod uwagę łatwy dostęp do wszelkich źródeł i informacji. A co jeśli gdzieś podświadomie zakodowaliśmy sobie jakieś zdanie z książki i żyjemy w iluzji bycia jego autorami?
Może się wydawać, że taka refleksja nie powinna mieć miejsca w temacie, jakim jest plagiat w modzie. Nie widzę jednak żadnej różnicy pomiędzy pisaniem a projektowaniem w kontekście problemu, jakim jest kopiowanie. Za wszystkim przecież stoi autor, bez względu na to, czy jest to twórca tekstu, obrazu, czy kolekcji.
W jaki sposób udowodnić komuś kradzież czyjegoś pomysłu, skoro nie wiemy, czy była ona świadomym działaniem, czy przypadkową inspiracją? Ciężko jest otrzymać satysfakcjonującą odpowiedź na takie pytanie, tak samo jak ciężko jest jednogłośnie stwierdzić, że coś jest plagiatem.