Podróż dookoła świata dla wielu byłaby spełnieniem marzeń. W taką wyprawę wybrał się Mateusz Miron wraz z żoną. Poza Polską spędzili 430 dni, odwiedzili 44 państwa na pięciu kontynentach. Kiedy pytam o kraj, który zrobił największe wrażenia, otrzymuję odpowiedź: Polska.
Reklama.
Reklama.
Na początku sierpnia Mateusz Miron zamieścił na grupie "Tanie podróżowanie" post, na który zareagowało blisko 8 tys. osób
Opisał w nim swoją ponad roczną podróż dookoła świata. W drodze spędził dokładnie 430 dni, w tym czasie odwiedził wraz z żoną pięć kontynentów i 44 państwa
Pokonali wspólnie 130 tys. km wszystkimi możliwymi środkami transportu
Kiedy i jak narodził się pomysł odbycia podróży dookoła świata?
To była czysta kalkulacja, jakkolwiek brutalnie to brzmi. Gdy stawiałem pierwsze kroki wchodząc w dorosłość, oszacowałem, że żyjąc w normalnym trybie i jeżdżąc raz w roku na wakacje, przez 50 lat dorosłości odwiedzę tylko 50 miejsc na świecie. Do tego stracę mnóstwo czasu i pieniędzy na transport tam i z powrotem. O ile nie jest to duży kłopot przy jakichś niedalekich wyjazdach, to przy lotach międzykontynentalnych stanowi to zauważalny problem.
Jak sobie na szybko policzyłem, co tam ciekawego dobrze by było zobaczyć, to liczba pozycji bardzo szybko przekroczyła 50. Postanowiłem więc "upychać" więcej niż jedno miejsce podczas każdej podróży, ale czas nie jest z gumy i bardzo szybko ten pomysł dotarł do swoich granic. Wtedy po raz pierwszy zakiełkowała w głowie idea dłuższych wyjazdów i finalnie pojechania dookoła świata. To było 6 lub 7 lat przed wyjazdem.
Dużo pan wcześniej podróżował?
Tak, to była odskocznia od codzienności, ale też w pewnym stopniu przygotowanie do tego największego wyjazdu, który miał być wisienką na torcie.
Kto towarzyszył panu w podróży dookoła świata?
Pojechałem z żoną. Zbiegiem okoliczności było to, że ten wyjazd był także swego rodzaju podróżą poślubną, choć był już zaplanowany, zanim się poznaliśmy.
Udało nam się wyjechać na chwilę przed pandemią. Bardzo dobrze, że postanowiliśmy zrobić to wtedy, bo nie wiadomo kiedy będzie można ponownie zrobić wyjazd w takim wymiarze.
Również patrząc życiowo, wraz z wiekiem zmieniają nam się zobowiązania czy perspektywy, a rzeczy, które były naszymi marzeniami wczoraj, niekoniecznie będą nimi jutro. Nie warto odkładać życia na później.
Jak planuje się tak długą podróż?
Sam nie wiem, zrobiłem to tylko raz i w dodatku nie mam pojęcia czy dobrze! (śmiech)
A co z noclegami? Mieliście zarezerwowane, czy odbywało się to bardziej spontanicznie, w zależności od okoliczności?
Zdecydowana większość była rezerwowana na bieżąco z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, ale zdarzały się sytuacje, gdy było to niemożliwe, jak na przykład w Himalajach - tam nie wiedziałem, gdzie spędzę kolejną noc.
Jak przygotować się na taką wyprawę? Co ze sobą zabrać?
Stara zasada mówi, że trzeba zabrać ze sobą dwa razy więcej pieniędzy i dwa razy mniej rzeczy niż nam się wydaje. Dodałbym do tego jeszcze dwa razy więcej czasu. Wszystko, co będzie potrzebne, można kupić po drodze, nie ma sensu nic brać, bo "może się przyda". Tam, gdzie jest zimno, na pewno znajdą się ludzie mający czapki do sprzedania. Tam, gdzie są fajne plaże, na pewno będzie mnóstwo kąpielówek do wyboru.
Nie ma sensu przygotowywać się na każdą ewentualność, bo to i tak się nie uda, ani tym bardziej wozić miesiącami czegoś, co nie jest używane regularnie. Zbędne obciążenie tylko nas spowalnia, zabiera energię i zwraca uwagę entuzjastów cudzej własności. Turysta z walizkami, wielkim plecakiem i aparatem zwraca na siebie uwagę.
Czy ciężko było porzucić dotychczasowe życie? Co z pracą?
Podróż odbyła się w trakcie zmiany miejsca zamieszkania, co wiąże się z wieloma zmianami naraz. Takie zamknięcie jednego rozdziału w życiu i rozpoczęcie nowego. Był to więc idealny moment na wyjazd i zrobienie sobie przerwy w życiorysie. Podjęcie decyzji i przysłowiowe pociągnięcie za spust było naprawdę trudne, bo nie było już drogi odwrotu.
Jak zareagowali pana bliscy na wieść o takich planach?
Niektórzy nie do końca w to wierzyli, bo jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że ludzie zazwyczaj mają dużo pomysłów, a niewiele z nich jest realizowanych. Przynajmniej teraz już wiedzą, że nie rzucam słów na wiatr. Raz sobie zażartowałem, że za kilka lat planuję lot w kosmos i miny były bardzo poważne.
W zamieszczonym poście możemy wyczytać, że w ciągu całej podróży udało odwiedzić się 44 kraje? Który był największym zaskoczeniem i dlaczego? W jakim kraju spędził pan z żoną najwięcej czasu?
Najwięcej czasu spędziliśmy w Australii i w Chinach, ze względu na dużo miejsc wartych odwiedzenia oraz gigantyczne odległości.
Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Urugwaj. Jadąc tam, nie spodziewałem się absolutnie niczego, a okazało się, że to bardzo przyjazne miejsce, ze świetnymi ludźmi i pysznym jedzeniem. Myślę, że to jest dobre podejście do podróży i ogólnie do życia. Niskie oczekiwania. Wtedy więcej doceniamy i unikamy zawodu.
Zazwyczaj, gdy jedziemy w dane miejsce, mamy pewne oczekiwania lub wiedzę, czego można się spodziewać, więc ciężko o zaskoczenie, nawet jak jest naprawdę super.
Na liście odwiedzonych krajów znalazła się też Korea Północna. To jedno z państw z dość ograniczonym ruchem turystycznym. Jak wygląda zwiedzanie tego państwa?
Korea Północna była od dawna na mojej liście. Pozornie zamknięty, niedostępny kraj, owiany tajemnicą. Lubię niebanalne miejsca, lubię oceniać przez własne doświadczenia. Moi rodzice i dziadkowie wychowali się w komunizmie, więc chciałem samemu zobaczyć tamte realia na własne oczy, nie tylko z opowieści - a Korea to najbardziej zbliżone miejsce, jakie jeszcze istnieje, gdzie można poczuć klimat rodem zza żelaznej kurtyny.
Zwiedzanie wygląda podobnie jak w każdym innym państwie, kupuje się wycieczkę i zwiedza z przewodnikiem. Polecam się tam wybrać, żeby zobaczyć zupełnie inny świat.
Kolejny kraj na liście to Chiny. W jakich miejscach byliście? Co osoby, które się tam wybierają, koniecznie muszą zobaczyć? I co jest najtrudniejsze w podróżowaniu po Chinach?
Żeby merytorycznie odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym przepisać połowę przewodnika. Spędziliśmy tam ponad miesiąc, przejeżdżając przez cały kraj. Bardziej spodobała nam się część południowa, czyli prowincje Hunan, Kuangsi czy Junnan.
Utrudnień w podróży było sporo. O ile w dużych, popularnych ośrodkach miejskich trudno to odczuć, to na prowincji daje się we znaki zupełnie inna kultura, obyczaje, gigantyczna liczba palaczy, ostre jedzenie, niezrozumiałe dla nas sytuacje czy problemy z higieną. To na dłuższą metę jest bardzo męczące i psujące odbiór tego miejsca.
Plany popsuła nam burza piaskowa oraz problemy żołądkowe.
Wówczas przez północne Indie przeszła burza piaskowa, podczas której zginęło 125 osób, a ponad 200 zostało rannych. A po wszystkim okazało się, że byliśmy w samym jej centrum. Ta burza trochę zepsuła nam plany poprzez paraliż komunikacji, ale na szczęście to były jedyne negatywne konsekwencje, które nas spotkały.
Indie to trudne miejsce do podróży, ale lubię wyzwania i czuję, że mam tam niedokończone sprawy. Kraj jest brudny, tłoczny, śmierdzący, ale jest w nim coś inspirującego.
Który z azjatyckich krajów zrobił na panu największe wrażenie?
Mjanma, czyli dawna Birma. Miejsca, które tam odwiedzaliśmy jako jedyni turyści, byłoby główną atrakcją większości krajów na świecie, a tam wydają się przez wszystkich zapomniane. Nikogo tam nie było, nikt się nimi nie interesował, nikt nie wpadł na pomysł postawienia kasy z biletami, a kilkaset kilometrów dalej w Tajlandii były ogromne tłumy turystów z całego świata, które oglądały zdecydowanie mniej imponujące atrakcje.
W poście, w którym opisuje pan swoją podróż, pisze pan o wspinaczce na wysokości ponad 5 tys. m.n.p.m w trampkach. Jak do tego doszło?
Mając ze sobą niewiele rzeczy, trzeba było pójść na pewne kompromisy. Jednym z nich były buty trekkingowe, które przydałyby się może przez 1-2 dni w roku, a przez resztę czasu musiałbym je nosić na plecach. Uznałem, że krótka wspinaczka po szlaku bez trudności skalnych, bez śniegu i w dobrą pogodę jest bezpieczna w zwykłym obuwiu, mimo iż to było kilkaset metrów wyżej niż najwyższy szczyt Europy Mont Blanc.
Pisze pan też, że uścisnął dłoń człowiekowi, który założył własne państwo, a jedna z gwiazd jest nazywana jego imieniem. O kim mowa?
Prince Leonard Casley, kiedyś miał zatargi z rządem Australii, gdy chcieli nałożyć na niego dodatkowe podatki i w ramach buntu założył w 1970 własne mini państwo na swojej farmie Hutt River.
Zaliczył pan też płynięcie Amazonką? Czy warto skorzystać z takiej atrakcji?
Ogrom rzeki robi wrażenie i wzbudza szacunek, a gęsta dżungla wokół tylko utwierdza w tym przekonaniu, zwłaszcza że wszystko w niej próbuje cię zjeść. Skorzystaliśmy z łodzi jako ze zwykłego środka transportu, co zawsze pozwala na obserwację z bliska, jak żyją i przemieszczają się zwykli ludzie.
Jak to się stało, że postanowiliście kupić kamper w Australii? To było zaplanowana czy spontaniczna decyzja? Co się z nim stało?
Ponownie czysta kalkulacja. Australia to wielkie odległości i mała gęstość zaludnienia. Transport publiczny dociera tylko do największych ośrodków miejskich. A do tego noclegi są raczej drogie. Własne auto, w którym można było spać czy gotować wydawało się najlepszą możliwością, zwłaszcza że chcieliśmy przejechać cały kraj wzdłuż i wszerz. Cena najmu takiego pojazdu na długi okres była podobna do ceny zakupu używanego auta, więc kupno wydawało się najsensowniejsze.
Zresztą nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, to bardzo popularna praktyka i wiele takich kamperów czy aut terenowych przechodzi z rąk jednych turystów do kolejnych wielokrotnie, pokonując tysiące kilometrów po pustkowiach. Oczywiście odezwał się w nas pierwiastek polskości i auto na końcu wyprawy udało się odsprzedać za nawet nieco wyższą cenę, niż je zakupiliśmy.
Który kraj w Ameryce Południowej zrobił na panu największe wrażenie?
Bezapelacyjnie najciekawsze jest Peru. Najbardziej zaskoczyła mnie tam różnorodność. Absolutna różnorodność. Zaczynając od monolitycznych ruin, przez piramidy, ślady różnych starożytnych cywilizacji, które zamieszkiwały te tereny, góry piętrzące się na ponad 6000 m n.p.m, dżunglę, pustynię, ślady czasów kolonialnych, ogromną metropolię Limę, zróżnicowanie etniczne. Ciężko nawet to wszystko wymienić. No i najważniejsze...w Peru mają świnki morskie!
Porównując podróżowanie po Azji a po Ameryce Płd. – który kontynent jest bardziej wymagający?
Ciężko tak generalizować. Azja to popularna Tajlandia, będąca chyba jednym z najłatwiejszych do podróży państw na świecie. Jednak z drugiej stronie medalu mamy Afganistan, gdzie przemieszczanie się może być dużym wyzwaniem. Z Ameryką Płd. i resztą świata jest podobnie.
W poście pisz pan też o meczu na stadionie Maracana. Nie mogę nie zapytać, kto wtedy grał?
Flamengo kontra Cabofriense. Absolutnie nie interesuję się piłką nożną, ale nie mogłem przegapić możliwości zobaczenia tego legendarnego miejsca, a jak można zobaczyć stadion lepiej niż podczas meczu?
Jedna z drużyn miała barwy czerwono-czarne, a druga zielono-białe, więc strategicznie ubraliśmy się na niebiesko, w razie, gdyby emocje sięgnęły zenitu. Na szczęście lokalny zespół wygrał pewnie 4:0, a atmosfera na stadionie przypominała rodzinny piknik, a nie mecz piłkarski. Znowu moje uprzedzenia okazały się bezpodstawne.
Jak długo byliście w USA i jakie stany udało się zwiedzić?
USA było zwiedzane na szybko, z premedytacją pozostawiłem na inny termin region, który najbardziej chciałbym odwiedzić, żeby tam jeszcze kiedyś wrócić. Udało się w ekspresowym tempie zobaczyć Florydę, Waszyngton i Nowy Jork. Myślę, że warto choć raz odwiedzić te miejsca, chociaż nie zrobiły one na mnie piorunującego wrażenia.
Jaka była najbardziej niebezpieczna sytuacja podczas całej wyprawy?
Ani razu nie poczułem się niebezpiecznie. Świat jest o wiele bardziej przyjaznym miejscem, niż nam się wydaje. Największy strach kryje się w naszych głowach, to naturalny środek obronny człowieka przed nieznanym.
Czy po tej niezwykłej podróży jest pan w stanie wymienić swój "ulubiony kraj" lub "najlepsze doświadczenie"?
Jedno i drugie można połączyć w spójną całość. Gdy już wróciłem, po wielu refleksjach, przemyśleniach i spojrzeniu w głąb siebie uświadomiłem sobie, że to właśnie Polska jest krajem, który zrobił na mnie największe wrażenie i wpłynął na to, jakim jestem człowiekiem. Mało kto docenia, jakie mamy szczęście tu mieszkać.
A gdzie było najsmaczniejsze jedzenie?
Wszyscy wiemy, że najlepiej gotują Włosi. Jednak sporym zaskoczeniem była dla mnie Malezja. Połączenie kuchni typowo azjatyckiej z indyjską to naprawdę mieszanka wybuchowa, w dobrym tego słowa znaczeniu. Bardzo dobre jedzenie było też w Rosji, smaki zbliżone do naszych polskich.
Który nocleg wspomina pan najlepiej, a który był największym wyzwaniem?
Najtrudniejsze były noce, gdy noclegu nie było. Mam na myśli te noce spędzone w środkach transportu. To zawsze jest wyzwanie. Najlepszy nocleg był zarazem ostatnim, gdy ostatniego dnia udawaliśmy się na lot z Oslo do domu, który... został odwołany!
Na szczęście dostaliśmy nocleg w całkiem niezłym hotelu, gdzie serwowali naprawdę pyszne, znane nam jedzenie, skrojone pod europejskie gusta. To była nie lada gratka po ponad roku tułaczki. Zjadłem za trzech, nie było mi ani trochę wstyd.
Jak z ludźmi na trasie? Byli gościnni, pomocni?
Ludzie wszędzie są tacy sami - w większości dobrzy, przyjaźni, pomocni, a czasem trafi się ktoś niemiły czy typ spod ciemnej gwiazdy. Nie ważne, gdzie ktoś mieszka, jak wygląda, co robi, jakiej jest narodowości. Ludzie są po prostu dobrzy i źli, na szczęście tych pierwszy jest przynajmniej o rząd wielkości więcej. Dlatego warto podróżować, żeby pozbywać się stereotypów na temat świata.
Na co trzeba uważać, planując taką podróż?
Ja bym pilnował kosztów i zadbał o różnorodność atrakcji i odwiedzanych miejsc. Żeby się nie okazało, że nagle jestem spłukany w połowie drogi, albo mi się znudziło.
Czy pojawiały się momenty kryzysu, w których dochodził pan do wniosku, że z czegoś trzeba zrezygnować?
Oczywiście. Było ich wiele. Gdy podróż przestaje być już czymś podobnym do wakacji i odskocznią od normalności, ekscytacja opada i zaczyna być normalnym życiem, wiele niedogodności doskwiera. Ciągle nowe miejsca, zmieniający się klimat, niemal codzienne zgadywanie, co dostanę do jedzenia na talerzu, nauka coraz to nowych zasad i obyczajów, brak możliwości zaplanowania najprostszych czynności, brak swojego kąta i miejsca na świecie. To wszystko po czasie powoduje, że pojawiają się różne kryzysy i pytania o sens tego wszystkiego, co się robi.
Patrząc z perspektywy czasu, czy zmieniłby pan coś w planowaniu trasy? Ominąłby pan jakieś miejsce? Odwiedziłby inne?
Na pewno teraz kilka miejsc bym ominął, ale dopóki bym tam nie dotarł, to bym tego nie wiedział, więc i tak musiałem tam pojechać. Powinienem za to odwiedzić więcej wysp na Pacyfiku, to są na tyle odległe miejsca, że warto było zobaczyć ich więcej, będąc już w okolicy. Myślałem, że to, co zaplanowałem, wystarczy, jednak czuję pewien niedosyt związany z tym regionem.
Całość kosztów wyprawy wyniosła 75 tys. na osobę. Biorąc pod uwagę, że niektórzy wydają tyle na wesele, to moim zdaniem całkiem dobra cena. Co by pan doradził osobom, które mają 75 tys. – przeznaczyć kwotę na wesele czy taką podróż?
Nie czuję się w pozycji do doradzania obcym mi ludziom, co mają robić ze swoimi pieniędzmi, szczególnie że każdy przypadek jest indywidualny. Na wesele muszą się zdecydować dwie osoby, a decyzję o podróży można podjąć samemu. Nie jest też powiedziane, że skoro ja tyle wydałem, to ktoś inny też tyle wyda, każdy ma inny styl podróży i oczekiwania. Jeśli jednak musiałbym odpowiedzieć konkretnie na to pytanie, to myślę, że podzielenie tej kwoty na pół byłoby fajnym kompromisem. Skromne wesele i kilka miesięcy tułaczki po świecie. Myślę, że wszyscy byliby zadowoleni.
Pozostając chwilę przy kosztach, proszę powiedzieć, co było najdroższe podczas całej wyprawy. W jakim państwie wydał pan najwięcej?
Myślę, że w przeliczeniu na jeden dzień, będzie to Polinezja Francuska. Krótkie przeloty z wyspy na wyspę w horrendalnych cenach rzędu tysiąca złotych za 45-minutowy lot w jedną stronę. Drogie, głównie wysokiej klasy noclegi, produkty importowane z drugiego końca świata, przez co ich ceny są zdecydowanie zawyżone. Do tego brak konkurencji i ukierunkowanie na bardzo zamożnego turystę, więc można łatwo dyktować wysokie ceny. Zdecydowanie nie jest to miejsce na polską kieszeń.
Gdzie ceny zaskoczyły was najbardziej?
W Kambodży oraz w Timorze Wschodnim. Nocleg z basenem po dwa dolary od osoby, obiad w podobnej cenie czy przejazdy autobusem po ćwierć dolara sprawiały, że można było poczuć się naprawdę zamożnym, zwłaszcza kawałek dalej od popularnych wśród turystów miejsc, gdzie jest oczywiście nieco drożej. Co ciekawe, oba kraje korzystają właśnie z dolarów amerykańskich jako waluty, co może, choć nie musi być zbiegiem okoliczności.
Czego uczy taka podróż?
Taka wyprawa z biletem w jedną stronę nie ma cech wspólnych z zaplanowanym szczegółowo urlopem. Jednakże ten brak szczegółowego planu - a raczej co z tego braku wynika - pozostawia najlepsze wspomnienia, chociaż przeżywając te niejednokrotnie trudne chwile, wcale tak różowo nie jest. Dopiero stając w takich trudnych sytuacjach na końcu świata, można zrozumieć jakim luksusem jest Dom. Dom przez wielkie D. Zaczynamy doceniać bliskich nam ludzi i takie najprostsze rzeczy jak świeży chleb, ciepły prysznic czy wygodne łóżko.
Zauważamy także, że nasza wiedza o świecie jest myląca. Miejsca, kraje, ludzie, o których mieliśmy wyrobione zdanie, okazują się tak inne od naszych wyobrażeń i pełne bezpodstawnych uprzedzeń. To, co miało być wrogie i niebezpieczne, okazuje się całkiem przyjazne, to co biedne i smutne wcale tak mocno nie odstaje od tego, co znamy na co dzień. Człowiekowi zaczyna być wręcz głupio przed samym sobą przez własną ignorancję. "Po co to wszystko?"
To pytanie padało wielokrotnie w chwilach zwątpienia. Odpowiedz była kolejnym, równie retorycznym pytaniem: "A po co się robi szalone rzeczy?". Z taką wyprawą jest jak z decydowaniem się na własne potomstwo - nigdy nie jest na to odpowiednia pora. Bo nauka, bo praca, bo pieniądze, bo rodzina, bo stary już jestem, bo mi się nie chce... Całe życie wciąż te same wymówki! Czy się opłacało? Raczej niekoniecznie, to kosztuje całkiem sporo pieniędzy. Czy warto? No pewnie, że warto! Drugiej szansy nie będzie. To pasja buduje nasze życie.
W naTemat pracuję od kwietnia 2021 roku jako dziennikarka newsowa i reporterka. W swoich tekstach poruszam tematy społeczne, polityczne, ekonomiczne, ale też związane z ekologią czy podróżami. Zawsze staram się moim rozmówcom dawać poczucie bezpieczeństwa i zaopiekowania się, a czytelnikom treści wysokiej jakości. Pasja do dziennikarstwa narodziła się we mnie z zamiłowania do pisania… i ludzi. Jestem absolwentką dziennikarstwa i medioznawstwa oraz politologii na Uniwersytecie Warszawskim.