nt_logo

„Byliśmy w Oświęcimiu”: wstrząsające relacje świadków

Artykuł PR-owy Burda Media

26 sierpnia 2022, 06:21 · 7 minut czytania
Po II wojnie światowej ukazało się wiele relacji odkrywających ciemną stronę człowieczeństwa i opisujących dramatyczne przeżycia osób ocalonych. Jedna z nich, której wartości dokumentalnej nie można zakwestionować, wydana została w 1946 roku.


„Byliśmy w Oświęcimiu”: wstrząsające relacje świadków

Artykuł PR-owy Burda Media
26 sierpnia 2022, 06:21 • 1 minuta czytania
Po II wojnie światowej ukazało się wiele relacji odkrywających ciemną stronę człowieczeństwa i opisujących dramatyczne przeżycia osób ocalonych. Jedna z nich, której wartości dokumentalnej nie można zakwestionować, wydana została w 1946 roku.
Fot. materiały prasowe

Byliśmy w Oświęcimiu” Tadeusza Borowskiego, Janusza Nel Siedleckiego i Krystyna Olszewskiego to zbiór wspomnień obozowych napisany przez byłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych.

Książka powstała w oparciu zarówno o doświadczenia autorów, jak i ich współwięźniów.

Widzieliśmy ludzi zabijanych za kradzież paru surowych kartofli i widzieliśmy auta pełne żywności kradzionej dla rodzin SS-manów. Widzieliśmy kobiety, które oddawały się za kawałek chleba, i widzieliśmy takie, które kupowały sobie kochanków za złoto ludzi zagazowanych. Widzieliśmy i sądzimy, że mamy prawo mówić o tym bez osłonek, surowo, tak, jak pamiętamy.Fragment z przedmowy

Ostatnie wydanie ukazało się w 1958 roku, do tej pory zachowały się tylko nieliczne egzemplarze.

Po 76 latach od pierwszego wydania nakładem wydawnictwa Słowne ukazało się wznowienie książki. 

Tuż po wojnie, w 1946 roku, ta książka była wstrząsem. Ale także dzisiaj jest wstrząsająca i znowu bardzo potrzebna, bo pamięć przeszłości oddala się, a rolę dokumentów zaczynają odgrywać kiczowate powieści z Auschwitz w tytule – dlatego tak ważne jest wznowienie „Byliśmy w Oświęcimiu” – pisze we wstępie do nowego wydania Justyna Sobolewska. 

Fragment opowiadania „Ludzie, którzy szli” 

Dwudziestego czwartego marca 1944 roku wyraził prezydent Roosevelt obawę, że węgierscy Żydzi będą wymordowani, i ostrzegł Niemcy przed popełnieniem nowej zbrodni. Siedemnastego maja przyszły do Oświęcimia pierwsze transporty z Węgier i odtąd szły bez przerwy przez całe lato. Jak zwykle około dziesięciu procent najzdrowszych ludzi szło na lager – i jechało dalej w transport na zachód, do innych obozów.

 Dzięki organizacji okres węgierskich transportów był najbogatszym okresem Oświęcimia.

***

Wiadomo, że Oświęcim i Birkenau szły od złego do dobrego. Najpierw bili i zabijali na komandach nagminnie, potem sporadycznie.  Najpierw ludzie spali na podłodze bokiem i obracali się na komendę, potem na pryczach jak kto chciał i nawet pojedynczo na łóżkach. Wpierw ludzie stali po dwa dni na apelu, potem tylko do drugiego gongu, do godziny dziewiątej. W pierwszych latach nie wolno było przysyłać paczek, później pozwolono na pięćset gramów, wreszcie – ile chcesz. Nie wolno było mieć kieszeni, później pozwolono nawet na ubrania cywilne na terenie Birkenau. W obozie było „coraz lepiej”. Po trzech czy czterech latach. Nikt nie wierzył, że mogłoby być po dawnemu, i był dumny, że przeżył. Im gorzej Niemcom na froncie, tym lepiej jest w obozie. A że im będzie coraz gorzej…

Na Perskim Rynku czas się cofnął. Oglądaliśmy znowu Oświęcim z czterdziestego roku. Kobiety pożądliwie chłeptały zupę, której u nas na blokach nikt nie jadł. Śmierdziały potem i krwią kobiecą. Od godziny piątej rano stały na apelu. Zanim je policzono, była prawie dziewiąta. Wtedy dostawały zimną kawę. O trzeciej po południu zaczynały apel wieczorny i dostawały kolację: chleb i dodatki do chleba. Ponieważ nie pracowały, nie przysługiwała im culaga – dodatek za pracę.

Czasem wypędzano je z bloków w dzień na apel nadprogramowy. Ustawiały się ciasno piątkami i jedna za drugą wchodziły do bloku. Rozłożyste blondyny, esmanki w butach z cholewami, wyciągały z szeregów chudsze, brzydsze, brzuchate i wrzucały do środka „oka”. „Oko” – były to sztubowe trzymające się za ręce. Tworzyły zamknięte koło. Napełnione kobietami „oko” posuwało się jak makabryczny taniec pod bramę obozu i wsiąkało w „oko” ogólne. Pięćset, sześćset, tysiąc wybranych kobiet. Szły wszystkie – tą drogą.

Czasami wchodziła esmanka na blok. Rozglądała się po buksach, kobieta patrząca na kobiety. Pytała, kto chce iść do lekarza. Która jest ciężarna? Dostaną mleko i biały chleb w szpitalu.

Wychodziły kobiety z buks i ogarnięte „okiem” szły pod bramę – też na tę drogę.

Wolny czas – robiło się, aby dzień zeszedł, bo materiału było mało – spędzaliśmy na Perskim Rynku u blokowych, pod blokami albo w ustępie. U blokowych piło się herbatę albo szło się przespać na godzinkę do budy na gościnnie użyczonym łóżku. Pod blokami rozmawiało się z cieślami i murarzami. Plątały się koło nich kobiety, już w sweterkach i pończoszkach. Przynieś byle jaką szmatę, to możesz z nimi zrobić, co chcesz. Jak obóz obozem, nie było takiej Kanady na baby!

Ustęp jest wspólny dla mężczyzn i kobiet. Tyle że przedzielony deską. Po stronie kobiet – tłok i wrzask, u nas – cisza i miły chłodek od betonowych urządzeń. Siedzi się tu całymi godzinami i prowadzi się długie dialogi miłosne z Katią, małą, zgrabniutką sprzątaczką z ustępu. Nikt się nie krępuje i nikomu sytuacja nie przeszkadza. Człowiek już tyle widział w obozie…

Tak minął czerwiec. Przez dnie i noce ludzie szli – tą i tamtą drogą. Od świtu do późnej nocy stał cały Perski Rynek na apelu. Dnie były pogodne i smoła topiła się na dachach. Potem przyszły deszcze i wiał ostry wiatr. Ranki wstawały przenikliwie zimne. Potem wróciła pogoda. Na rampę nieprzerwanie podjeżdżały wagony i ludzie szli dalej. Często staliśmy rano, nie mogąc wyjść do pracy, bo drogi były przez nich zatarasowane. Szli powoli, luźnymi gromadami, i trzymali się za ręce. Kobiety, starcy, dzieci. Szli za drutami, zwracając ku nam milczące twarze. Patrzyli na nas z litością i rzucali nam chleb przez druty. Kobiety zdejmowały z rąk zegarki i ciskały nam pod nogi, gestami pokazując, że możemy wziąć.

Orkiestra pod bramą grała fokstroty i tanga. Obóz patrzył na idących. Człowiek posiada małą skalę reagowania na wielkie uczucia i gwałtowne namiętności. Wyraża je tak samo jak drobne, zwykłe odruchy. Używa wtedy tych samych prostych słów.

 – Iluż ich już przeszło? Od połowy maja prawie dwa miesiące, licz po dwadzieścia tysięcy dziennie… Koło miliona!

– Nie co dzień gazowali tyle. Zresztą, cholera ich wie, cztery kominy i parę dołów.

– To weź inaczej: z Koszyc i Munkacza prawie sześćset tysięcy, co tu gadać, wszystkich przywieźli, a z Budapesztu? Ze trzysta tysięcy będzie?

– Nie wszystko ci jedno?

Ja, ale chyba to się niedługo skończy? Przecież ich wszystkich wytłuką.

– Nie zabraknie.

Człowiek wzrusza ramionami i patrzy na drogę. Za gromadą ludzi powolutku idą esmani, dobrotliwymi uśmiechami zachęcając do marszu. Pokazują, że to już niedaleko, i poklepują po ramieniu jakiegoś staruszka, który biegnie do rowu i gwałtownie ściągając spodnie, kuca w nim.

Esman pokazuje mu oddalającą się gromadę. Staruszek kiwa głową, podciąga spodnie i śmiesznie podrygując, biegnie za nią. 

Człowiek uśmiecha się ubawiony, widząc innego człowieka, któremu tak śpieszno do komory gazowej.

Potem chodziliśmy na efekty smarować na nowo zaciekające dachy. Piętrzyły się tam góry łachów i niewypaproszonych tłumoków. Skarby zabrane tym ludziom, którzy szli, leżały na wierzchu, nieprzykryte ani od słońca, ani od deszczu.

Rozpalaliśmy ogień pod smołą i szliśmy na organizację. Jeden przynosił wiadro z wodą, inny worek suszonych wiśni czy śliw, inny cukier. Gotowaliśmy kompot i nieśliśmy na dach do picia tym, którzy markowali robotę. Inni smażyli boczek z cebulą i zagryzali chlebem z kukurydzy.

Kradliśmy wszystko, co było pod ręką, i nieśliśmy na obóz.

Z dachów doskonale widać było palące się stosy i pracujące krematoria. Tłum wchodził do środka, rozbierał się, a potem esmani zamykali szybko okna, szczelnie dokręcając śruby. Po paru minutach, które nie wystarczały nawet na porządne zasmarowanie kawałka papy, otwierali okna i drzwi z boku i wywietrzali. Przychodziło sonderkommando i wywlekało trupy na stos. I tak od rana do wieczora – od nowa każdego dnia.

Czasami po zagazowaniu takiego transportu przyjeżdżały spóźnione auta z chorymi i pielęgniarkami. Nie opłacało się ich gazować. Rozbierano do naga i albo oberscharführer Moll strzelał z floweru, albo spychał żywcem do płonącego rowu.

Kiedyś samochodem przyjechała młoda kobieta, która nie chciała odejść od matki. Rozebrano je obie w komorze, matka poszła przodem. Człowiek, który miał prowadzić córkę, zatrzymał się, uderzony cudowną pięknością jej ciała, i w podziwie podrapał się po głowie. Kobieta na ten ludzki, prostaczy gest odprężyła się. Zaczerwieniwszy się, chwyciła go za rękę.

– Powiedz, co oni ze mną zrobią?

– Bądź odważna – odrzekł człowiek, nie wyswabadzając ręki.

– Ja jestem odważna! Widzisz, nie wstydzę się ciebie! Powiedz!

– Pamiętaj, bądź odważna, chodź. Będę cię prowadził. Nie patrz tylko.

Ujął ją za rękę i powiódł, drugą ręką zasłaniając jej oczy. Trzask i woń palącego się tłuszczu i ciepło bijące z dołu przeraziły ją. Szarpnęła się. Ale on delikatnie pochylił jej głowę, odsłaniając kark. W tej chwili oberscharführer strzelił, prawie nie celując. Człowiek pchnął kobietę do płonącego rowu i gdy padała, usłyszał jej okropny, urywany krzyk.

Kiedy napełnił się kobietami wybranymi z ludzi, którzy szli, Perski Rynek, obóz cygański, FKL, otwarto naprzeciwko Perskiego Rynku – nowy obóz, Meksyk. Był tak samo niezagospodarowany i tak samo instalowano tam budy dla blokowych, światło i wstawiano im szyby. Dnie były podobne do dni. Ludzie wysiadali z wagonów i szli – tą i tamtą drogą.

Ci w obozie mieli swoje troski: czekali na paczki i listy z domu, organizowali dla przyjaciół i kochanek, intrygowali między innymi ludźmi. Noce zapadały po dniach, deszcze przychodziły po suszy.

Z końcem lata przestały przychodzić pociągi. Coraz mniej ludzi szło do krematorium. Ci z obozu czuli z początku pewną pustkę. Potem przyzwyczaili się. Zresztą nadeszły inne ważne wydarzenia: ofensywa rosyjska, powstająca i płonąca Warszawa, transporty z obozu odchodzące co dzień na zachód, w nieznane, na nową chorobę i śmierć, bunt w krematoriach i ucieczka sonderkommanda zakończona wystrzelaniem uciekinierów.

Potem rzucano człowieka z obozu do obozu, bez łyżki, bez miski, bez szmaty do ciała.

Pamięć ludzka przechowuje tylko obrazy. I dziś kiedy myślę o ostatnim lecie Oświęcimia, widzę niekończący się barwny tłum ludzi uroczyście zdążający – tą i tamtą drogą, kobietę stojącą z pochyloną głową nad płonącym rowem, rudą dziewczynę na tle ciemnego wnętrza bloku, która krzyczy do mnie niecierpliwie:

– Czy człowiek będzie karany? Ale tak po ludzku, normalnie!

I jeszcze widzę przed sobą Żyda z zepsutymi zębami, jak przychodzi co wieczór pod moją buksę i podnosząc głowę, pyta się nieodmiennie:

– Dostałeś dzisiaj paczkę? Może sprzedasz jajka dla Mirki? Zapłacę markami. Ona tak lubi jajka…