Sebastian Świderski przez lata był ulubieńcem kibiców i kapitanem siatkarskiej kadry. Wygrał z nią wiele, choćby wicemistrzostwo świata w 2006 roku. Wiele też przegrał i odebrał na parkiecie kilka lekcji. A potem zamienił koszulkę Biało-Czerwonych na garnitur i został prezesem. Najpierw kędzierzyńskiej Zaksy, a przed rokiem PZPS-u. I od razu stanął przed historycznym wyzwaniem: zorganizować mundial w pięć miesięcy. Udało się, a naTemat prezes opowiada o kulisach turnieju i swoich wspomnieniach z MŚ.
Reklama.
Reklama.
Prezes Sebastian Świderski wierzy w złoty medal siatkarzy na mundialu.
Nikolę Grbicia wybrał po to, by ten wywalczył z kadrą krążek w Paryżu.
Decyzje selekcjonera są autonomiczne, prezes wtrącać się nie zamierza.
Mazurek Dąbrowskiego? Serce siatkarza na pewno zabije szybciej w Spodku.
Pół roku temu nie spodziewałem się tego, że turniej znajdzie się w Polsce, ale takie są koleje losu. Zostały nam już tylko szczegóły, bo diabeł tkwi w szczegółach. Musimy się uzbroić w cierpliwość, pozostały detale i to taki moment w okresie przygotowań, bo dużo się dzieje.
Chyba najlepsza wiadomość jest taka, że biletów na mecze Polaków — i nie tylko — są już w zasadzie wyprzedane.
Bilety zawsze się rozchodziły jak ciepłe bułeczki i za bardzo nie musieliśmy kibiców namawiać, żeby je kupowali. Ale teraz zainteresowanie jest bardzo duże i przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Siatkówka dostarcza pozytywnych emocji i kibice chcą być z nami. Bardzo się cieszymy, bo wiemy, że chętnych, by zobaczyć mecze Polaków, jest zapewne drugie tyle.
Z pewnością byłby potrzebny drugi Spodek, bo ten katowicki już więcej fanów nie pomieści, nim na dobre odleci z siatkarzami.
Spodek zawsze nam się kojarzył pozytywnie, nie tylko finał w 2014 roku, bo Katowice są z siatkówką od 1998 roku i pierwszych edycji Ligi Światowej. Pamiętam, jak wróciliśmy z bardzo trudnego wyjazdu i nie spodziewaliśmy się, że kibice przyjdą na nasz mecz. A była niemal pełna hala, były pierwsze przyśpiewki i doping. Aż ciarki przechodziły, taka była atmosfera. Wtedy zderzyliśmy się z naszymi kibicami, którzy chcą się bawić i świętować, nawet bez sukcesów sportowych.
Na sukcesy i medale musieliście ciężko zapracować. Jak pan pamięta swoje pierwsze mistrzostwa świata?
Pamiętam turniej w Japonii w 1998 roku, to było dla nas pierwsze zderzenie z wielką siatkówką. Rzeczywiście to było coś wielkiego. Pamiętam dwie wielkie torby ze sprzętem, które zabraliśmy najpierw do Chin na przygotowania, a potem do Japonii. Grało się wtedy starym systemem, zabrakło nam kilku małych punktów, by znaleźć się w kolejnej rundzie. To było dla nas zderzenie z dorosłą siatkówką i zimny prysznic.
To bardzo bolało...
Tak, ale dało nam obraz tego, co dzieje się na świecie i to było potrzebne. Turniej w Argentynie był o tyle inny, że kraj był w trudnym okresie i zapamiętałem to, co działo się wokół mistrzostw. Była duża bieda, która nam towarzyszyła niemal na każdym kroku i to naprawdę było trudne. Mam z tych MŚ ciężkie wspomnienia. A sam turniej? Wygrana z Włochami paradoksalnie sprawiła, że musieliśmy zagrać z Rosją i odpadliśmy z MŚ. I trzeba było wracać do domu, to było trudne.
Wzięliście rewanż na Sbornej cztery lata później. Rywale przecież prowadzili już 2:0.
Ten mecz był kluczowy, a przecież graliśmy fenomenalnie i nie przegraliśmy żadnego spotkania. Porażka kończyła nasz turniej, więc mieliśmy w sobie duży niepokój. Wygrana dała nam poczucie, że mamy bardzo wyrównany skład, że każdy może wejść z ławki i zrobić swoje na parkiecie. Takie trudne spotkania hartują i ten mecz dał nam kopa, było już nam łatwiej. Ale w finale Brazylia przejechała się po nas. Oni wtedy wygrywali jak i z kim chcieli, taki mieli skład.
Nie dało się ich ugryźć tego dnia?
Szczerze powiem, że myśleliśmy, że będzie tego grania w finale więcej z naszej strony. Że nawiążemy jakąś walkę. Stało się inaczej, ale to był początek dobrego okresu naszej siatkówki i naszej reprezentacji. Zaczęliśmy walczyć na równi z najlepszymi i odnosić sukcesy. Ja żałuję, że rok później zupełnie nie wyszły nam mistrzostwa Europy, a w Pekinie igrzyska. Przegraliśmy 2:3, dwie piłki dzieliły nas w meczu z Włochami od półfinału.
Wracając do Japonii, wygrana z Rosją i srebro MŚ to był przełom dla reprezentacji Polski?
Walka była wspaniała, ale zachowywaliśmy trzeźwość umysłu, choć baliśmy się porażki. Tak samo trenerzy, którzy znakomicie nasz przygotowali do walki, mentalnie i fizycznie. Ten mecz pokazał, jak zmieniła się nasza mentalność. Jak mocną jesteśmy drużyną, że potrafimy wrócić do meczu i odwrócić takie spotkanie. Do tego z takim rywalem. To było kluczowe.
Pamiętam, że w Polsce oglądano ten mecz w ogromnym napięciu, a potem była wielka radość. I chyba tak jest do dziś, co widać po zainteresowaniu turniejem ze strony fanów?
Nasi kibice od zawsze byli z nami i jesteśmy z tego dumni. Dwa lata pandemii i przymusowy rozbrat z siatkówką sprawiły, że kibice są głodni reprezentacji, głodni wydarzeń sportowych i sukcesów. Ale też spotkań, takich ludzkich, bo mecz to zabawa, to okazja do przeżywania pozytywnych emocji w tych ciężkich czasach.
Dlaczego nie udało się więc zorganizować jakiegoś meczu na PGE Narodowym?
Było wiele czynników, na które musieliśmy zwrócić uwagę. O meczu otwarcia od razu wiedzieliśmy, że nie będzie możliwości technicznych. A finały? Długo rozmawialiśmy i negocjowaliśmy. To byłaby wielka impreza, ale na nas wpływa wiele czynników. Choćby to, że jesteśmy w trudnym momencie, gdy wojna jest za naszą granicą. Stadion Narodowy był gotowy, by pójść nam na ustępstwa, ale zbyt wiele imprez trzeba byłoby przesunąć, żeby udało się nam zorganizować mecze w tym miejscu.
Zabrakło czasu?
Może, gdybyśmy mieli cztery lata na przygotowania, to są takie terminy i wtedy można zaplanować takie wydarzenie. Mieliśmy 4-5 miesięcy na takie przygotowania, a przecież po okresie pandemii wszyscy chcą nadrobić okres rozbratu z wydarzeniami. Są koncerty, imprezy, różne zobowiązania i tego nie udało się nam przeskoczyć.
Jak pan ocenia pracę Biało-Czerwonych w tym roku i decyzje, które podejmuje selekcjoner?
Może powiem trochę przewrotnie, ale w naszym kraju wszyscy są lekarzami, wszyscy są specjalistami i wszyscy są trenerami, czyli wiedzą najlepiej. Sporo jest negatywnych komentarzy przed turniejem, ale później już głosów krytyki nie będzie i będzie wsparcie, jak pojawi się sukces. Poczekajmy do końca sezonu reprezentacyjnego i wtedy oceniajmy. Nikola Grbić nie jest trenerem, który nie ma doświadczenia. Wie, jak ma pracować i jak ma przygotować zespół do imprezy docelowej.
Sporo było głosów krytyki, zwłaszcza na początku sezonu, pod adresem trenera i jego decyzji personalnych.
Ja nie lubię się mieszać trenerom do pracy i to im pozostawiam kluczowe decyzje. Tak samo jak lekarzom i całemu sztabowi. To oni podejmują decyzje i oni ponoszą za nie odpowiedzialność. My tak naprawdę przygotowujemy się do igrzysk olimpijskich, to jest nasza impreza docelowa. A że "przy okazji" jesteśmy współorganizatorem MŚ i mamy ten turniej u siebie, to podnosimy sobie poprzeczkę i walczymy o to, żeby obronić mistrzostwo świata.
Jaki cel stawia pan przed drużyną?
Cel sam sobie postawił trener Nikola Grbić, który jest człowiekiem, który ma we krwi zwycięstwa. Chce wygrywać, nie chce zajmować drugiego czy trzeciego miejsca. Nie możemy być minimalistami. Gramy u siebie, przed naszymi kibicami. Jesteśmy gospodarzami, mamy nieco łatwiejszą ścieżkę, ale trzeba sobie trochę pomóc i wygrywać, żeby walczyć o medale. System jest taki, że trzeba wygrywać z każdym. Nie będzie możliwości na rehabilitację. Tak jak na igrzyskach olimpijskich. I my będziemy tu budować naszą mentalność i naszą twardość charakteru.
Serce zabije mocniej w piątek, gdy w Spodku zagrają Mazurka Dąbrowskiego?
Granie w reprezentacji, zwłaszcza przed własnymi kibicami, to jest coś wielkiego. Na pewno się wzruszę, ale nie tylko ja. Pewnie chłopcy też, dla kilku to debiut w wielkiej imprezie. Mam nadzieję, że to lepiej im pomoże pokazać się w takim turnieju. Ta mobilizacja i pozytywny stres. Na razie życzcie nam zdrowia, spokoju i bezpiecznych mistrzostw świata. Pozytywne emocje sportowe będą na pewno, bo takie są mistrzostwa świata.