W swoim nowym filmie Peter Jackson po raz kolejny zaprasza nas na wyprawę do świata Hobbitów, Krasnoludów i Elfów. Niestety, w porównaniu z "Władcą Pierścieni" podróż ta wypada blado, a przez większą część seansu widzom po głowie kołacze się myśl, że "gdzieś już to widziałem".
Każdy fan Śródziemia pamięta moment, kiedy przekręcał ostatnią stronę “Hobbita” i mówił sobie “więcej”. Później łapczywie pożerał “Władcę Pierścieni” i znów było mu mało Elfów, Orków, Krasnoludów i Hobbitów. Sięgał więc po “Silmarillion”... i tak bez końca. Świat wykreowany przez J. R. R. Tolkiena ma bowiem to do siebie, że zniewala swoim bogactwem i fascynuje, zawsze pozostawiając czytelnika z poczuciem niedosytu. Właśnie to uczucie sprawia, że na całym świecie rzesze fanów nieustannie poszukują nowych sposobów, aby jeszcze głębiej wniknąć w alternatywną rzeczywistość stworzoną przez brytyjskiego pisarza.
Kolejna odsłona filmowej adaptacji prozy Tolkiena zapowiadała się jako świetna szansa, aby ponownie wrócić do Śródziemia i zobaczyć jeszcze jedną z jego wielu twarzy. Niestety, “Hobbit: niezwykła podróż” nieco rozczarowuje - Peter Jackson zabiera nas na wycieczkę po terenach, które dobrze już znamy z jego “Władcy Pierścieni”. Nowy film nowozelandzkiego speca od Tolkiena to powtórka z rozrywki.
Tęsknota za del Toro
Strażnicy tolkienowskiej ortodoksji swego czasu bardzo kręcili nosem na fakt, że Jackson pozbawił “Władcę” ponurego, groźnego i mrocznego klimatu, jakim uderzała książka, i nakręcił film w bardzo hollywoodzkim stylu. Pierwsza część “Hobbita” zrealizowana jest w podobnej konwencji, co jest jednak o tyle uzasadnione, że i literacki oryginał jest książką znacznie lżejszą i bardziej pogodną od “Władcy”. Filmowy “Hobbit” zdaje się więc być adresowany głównie do najmłodszych widzów, o czym świadczy chyba najmocniej dobroduszny, slapstikowy komizm wielu scen oraz dość lekki, iście bajkowy ton, w jakim opowiadana jest historia. O co w niej chodzi?
Do przytulnej hobbiciej norki Bilbo Bagginsa (Martin Freeman), przybywają niespodziewani goście - dobrotliwy czarodziej Gandalf (Ian McKellen) oraz wesoła kompania rubasznych Krasnoludów z Thorinem Dębową Tarczą (Richard Armitage) na czele. Wizyta podróżnych odmienia życie Bilba, który wyrusza wraz z Krasnoludami w niebezpieczną wędrówkę ku Samotnej Górze strzeżonej przez smoka Smauga. Thorin i jego drużyna chcą przepędzić przerażającego potwora i odzyskać utracone królestwo swoich przodków, wraz z niezliczonymi kosztownościami, których strzeże Smaug. Na drodze czarodzieja, Krasnoludów i kochającego spokój domowego zacisza Hobbita Bilba stanie jednak wcześniej wiele niebezbieczeństw - od okrutnych Trolli i kamiennych olbrzymów, po liczne zastępy ohydnych Orków i Goblinów.
Wrażenie bajkowości opowiadanej historii wzmaga wizualna strona filmu, zrealizowanego w 3D i nakręconego w rewolucyjnej technologii 48 klatek na sekundę. Takie rozwiązania sprawiają, że obraz jest nadzwyczaj “sterylny”, ostry i czysty, a ruch niezwykle płynny. Efekt? Momentami trudno oprzeć się wrażeniu ogólnej sztuczności i nienaturalności podrasowanego komputerową technologią świata, który jest po prostu zbyt plastyczny i wygładzony. Być może oglądany w technologii 2D “Hobbit” robi lepsze wrażenie? Trudno powiedzieć. Z całą jednak pewnością patrząc chociażby na cukierkowe widoczki z elfickiego Rivendell wiele osób żałuje, że za kamerą “Hobbita” nie stanął ostatecznie Guillermo del Toro. Być może twórca mrocznego “Labiryntu Fauna”, który zrezygnował w 2010 roku z prac przy ekranizacji książki Tolkiena, uratowałby obraz przed jacksonowskim przesłodzeniem?
Ale to już było...
Fakt, że najnowsze dzieło Jacksona zrealizowano w takiej a nie innej konwencji nie jest sam w sobie argumentem przeciwko “Hobbitowi”. Zawsze można spierać się o stopień wierności literackiemu pierwowzorowi i prawo reżysera do chodzenia własnymi drogami. Problem polega jednak na tym, że w gruncie rzeczy Jackson prowadzi nas przez 170 minut filmu wytartym szlakiem fabularnych i technicznych rozwiązań, które dobrze znamy już z “Władcy”. Monumentalne nowozelandzkie krajobrazy widziane z lotu ptaka, biegnące wśród gór i dolin postaci bohaterów, potyczki z Goblinami na kamienistych płaskowyżach, niespodziewane odsiecze, Hobbici wędrujący po mrocznych jaskiniach i tajemnicze zniknięcia oraz powroty Gandalfa - trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko widzieliśmy już w ekranizacji “Władcy Pierścieni”.
Czytaj też:Już niebawem polska premiera pierwszej części "Hobbita". Dlaczego twórczość Tolkiena tak nas fascynuje?
Aby jednak oddać Jacksonowi sprawiedliwość przyznać trzeba, że choć nie jest w “Hobbicie” odkrywczy, pozostaje czarodziejem kinowego obrazu. Jego nowy film po “Władcy” dziedziczy bowiem wiele elementów i motywów najwyższej próby. Przykładem niech będą choćby niektóre z postaci, które poznaliśmy już w filmach o Jedynym Pierścieniu. Pojawiający się w “Hobbicie” Gollum jest jeszcze ciekawszym, bardziej złożonym i niejednoznacznym bohaterem, niż w poprzednich filmach Jacksona. Scena gry w zgadywanki z Bilbem to istny popis aktorskiego kunsztu Andy’ego Serkisa oraz majstersztyk efektów specjalnych.
Za dużo Śródziemia w Śródziemiu?
Co więcej? “Hobbit” z całą pewnością jest wizualnie dopięty na ostatni guzik, muzyka Howarda Shore’a zachwyca tak samo, jak we “Władcy”, a przedstawiony świat aż kipi od szczegółów i ciekawostek miłych sercu każdego wielbiciela Tolkiena. Momentami wydaje się jednak, że w “Hobbicie” jacksonowski pietyzm w odwzorowaniu realiów Śródziemia zbyt wyraźnie tryumfuje nad wyczuciem fabuły.
Scenariusz, który Jackson pisał z del Toro, Fran Welsh oraz Philippą Boyens, obfituje niestety w liczne dłużyzny. Jak złośliwie szeptali między sobą niektórzy z dziennikarzy obecnych na pokazie prasowym filmu, “Jackson od razu postanowił wypuścić do kin wersję rozszerzoną”. I rzeczywiście, wydaje się, że wiele wątków spokojnie można by pominąć (czarodziej Radagast), a film nieco skrócić (trwa niemal trzy godziny).
300 stron w 9 godzin
Warto przypomnieć, że początkowo filmowy “Hobbit” miał składać się z dwóch części, ale ostatecznie stanęło na trzech (kolejne pojawią się w grudniu 2013 i lipcu 2014). Czy zdecydowała o tym autentyczna miłość reżysera do Śródziemia, czy raczej względy marketingowe - nie mnie rozstrzygać. Tak czy inaczej wydaje się, że rozciągnięcie ok. trzystustronicowej opowieści do dziewięciogodzinnej filmowej sagi jest pomysłem nieco karkołomnym, który po prostu musi odbić się na dynamice (a raczej jej braku) narracji.
Zanim jednak postawimy krzyżyk na Jacksonie, warto chyba jednak dać mu czas i ocenić trzy części “Hobbita” jako całość. Pamiętajmy, że także kolejne epizody “Władcy Pierścieni” mocno różniły się między sobą. Być może niektóre z zarzutów stawianych pierwszej części historii Bilba zbledną w świetle artystycznych walorów kolejnych filmów. Być może akcja nabierze rumieńców, a bohaterowie ciekawszych, wyrazistszych rysów?
Jak na razie jednak wydaje się, że najnowszy film Jacksona nie dorównuje poprzednim produkcjom rodem ze Śródziemia. Ale nawet jeśli jest to prawdą, to i tak nie należy spodziewać się, że ta czy inna krytyczna recenzja odstraszy fanów Tolkiena od wyprawy do kina na pierwszą część “Hobbita”, a także na jej kontynuacje. Śródziemie ma bowiem zbyt dużą moc przyciągania, więc nawet jeśli teraz przyszło nam narzekać, zapewne spotkamy się w kinie za rok.