Joanna Bochniarz (druga od prawej) ze stypendystami Edukacyjnej Fundacji im. Prof. Romana Czerneckiego EFC
Joanna Bochniarz (druga od prawej) ze stypendystami Edukacyjnej Fundacji im. Prof. Romana Czerneckiego EFC Fot. Edukacyjna Fundacja im. Prof. Romana Czerneckiego EFC

To wymarzona opowieść na Święta. Schorowany biznesmen przed śmiercią przekazuje cały majątek założonej przez siebie fundacji. Teraz organizacją zarządza prezeska, która po 15 latach zrezygnowała z pracy w kancelarii w Warszawie i przeprowadziła się na warmińską wieś. Joanna Bochniarz wierzy, że edukacja jest najważniejsza, ale tylko realizowanie swoich pasji może przynieść człowiekowi prawdziwy sukces.

REKLAMA
Historia fundacji jest tak idealną opowieścią na święta, że aż trudno uwierzyć, że jest prawdziwa. Andrzej Czernecki, który zbudował swoją fortunę na urządzeniu do analiz medycznych własnego pomysłu, krótko przed śmiercią sprzedaje firmę, swoje porsche, a nawet meble i przekazuje cały majątek założonej przez siebie fundacji. W sumie ponad 400 mln zł. A może coś upraszczam?
Joanna Bochniarz

Prezeska Edukacyjnej Fundacji im. Romana Czerneckiego. Z wykształcenia prawniczka. W liceum zaangażowana w Międzyszkolny Komitet Solidarności, później także w wiele organizacji pozarządowych. Po 15 latach pracy w kancelarii prawniczej zrezygnowała z pracy i przeniosła się na warmińską wieś.

Joanna Bochniarz: Tak rzeczywiście zostało zapisane w testamencie. Ale choć Edukacyjna Fundacja im. Romana Czerneckiego powstała w 2009 roku, pan Andrzej zajmował się dofinansowaniem dzieci i młodzieży z terenów wiejskich już od lat 80. Przez blisko trzydzieści lat sprawdzał, jak takim osobom najefektywniej pomagać. Pokazał w tym prawdziwie biznesowe podejście – najpierw sprawdził, jakie mechanizmy działają, a dopiero później wprowadził je w życie.
Ja współpracowałam z panem Andrzejem od 2010 roku. Wtedy już prowadził pierwszą grupę pilotażową stypendystów. Było to 14 uczniów z okolic Słupi, gdzie jego ojciec prowadził tajne komplety.
A więc w historii jest drugie dno.
Jego ojciec był humanistą, on skończył fizykę jądrową. Doświadczenia z dzieciństwa były dla niego jednak niezwykle ważne, zapadły w pamięć. Wiedział, że warto robić coś dla innych.
Kiedy pomyślał o tym, że chce coś po sobie zostawić, zdecydował, że chce to zrobić tam, gdzie się wychował. Ojciec wpoił mu przekonanie, że najważniejsza będzie przyszłość młodych pokoleń, że trzeba im pomóc w edukacji. Teraz misję kontynuują jego synowie.
Czym dokładnie zajmuje się fundacja?
Pomagamy zdolnym uczniom w dalszej edukacji. Ale, w odróżnieniu od innych fundacji, nie dajemy stypendyście ani jednej złotówki, finansujemy wszystko, czego potrzebuje, by uczyć się w najlepszych liceach: wyżywienie, nocleg, podręczniki, ale również pasje.
Inwestujemy przede wszystkim w zainteresowania humanistyczne i z zakresu nauk ścisłych. Jeżeli nasz stypendysta ma szansę, by pojechać do Szwajcarii, by przyjrzeć się pracy instytutu badawczego, finansujemy to.
Stypendystów zachęcamy też do podejmowania studiów za granicą. Niektóre wydziały u nas są oczywiście wybitne, ale za granicą możliwości bywają znacznie większe. A chcemy, by nasi stypendyści stawiali sobie poprzeczkę wysoko. Mówimy naszym stypendystom: jesteście zdolni, zrobiliście już bardzo wiele, ale to nie może być koniec.
Jak wyławiacie stypendystów?
Bywamy na olimpiadach, współpracujemy z gimnazjami, kuratoriami. Pomagają nam też media lokalne. Żeby dostać się do naszego programu stypendialnego trzeba spełniać trzy kryteria: mieć średnią powyżej 4,75 lub posiadać tytuł laureata konkursu przedmiotowego, mieszkać na wsi i mieć niższy od przeciętnego standard życia. W tym roku granicą był dochód 850 zł na członka rodziny.
Z każdą rodziną spotykamy się też osobiście. Jasne kryteria są dla nas bardo ważne. Pan Andrzej Czernecki wymagał od nas profesjonalnego systemu, bo wiedział, że tego będą też wymagać nasi darczyńcy.
Darczyńcy? Fundacja ma przecież duży kapitał – 400 mln zł.
Ale odsetki z niego finansują jej działanie. Stypendia pochodzą z funduszy przekazywanych przez rozmaitych darczyńców, a także z 1 procenta podatku. Chodzi o to, by ludzie, którzy przekazują nam pieniądze wiedzieli, że z ich wpłat dotowani są stypendyści, a nie organizacja.
Joanna Bochniarz

Jestem rodowitą warszawianką, kocham to miasto. Ale nie podoba mi się, jak się rozwija i zdecydowałam się na wyprowadzkę.

Choć fundacja ma duży kapitał, na co dzień niemal tego nie odczuwamy. Nad nami czuwa rada fundacji, w której skład wchodzi rodzina pana Andrzeja Czerneckiego. Oprócz tego jest jeszcze rada powiernicza, która pilnuje, by każda złotówka wydana była zgodna z celem. Rozliczając się musimy wytłumaczyć się z każdego wydatku.
Jest w tym też głębszy sens. Dążymy do profesjonalizacji III sektora, chcemy służyć jako wzorzec. My sami staramy się zawierać stałe umowy z naszymi pracownikami, mają oni komfortowe warunki pracy. Ale w biurze nie mamy najnowocześniejszego sprzętu. Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w III sektorze. To ma przełożenie na nasze pensje. Wiemy, że każda złotówka, która by poszła na luksusy, będzie odebrana naszemu stypendyście.
Szukamy za to partnerów, np. takich, którzy udostępnią nam samochody, bo nasi pracownicy muszą objechać tysiąc szkół rocznie. Nie możemy stanąć w miejscu, musimy nieustannie starać się rozwijać.
Fundacja w III sektorze jest więc trochę wyjątkowa. Ale pani prywatna historia też jest niebanalna.
Podobnie jak w przypadku pana Andrzeja, duży wpływ mieli na mnie rodzice, którzy działają społecznie od lat. Dla mnie naturalne było, żeby angażować się w działania na rzecz innych. W którymś momencie stwierdziłam, że jest to dla mnie ważniejsze niż praca w kancelarii prawnej, w której spędziłam 15 lat. Więc zrezygnowałam. Poczułam, że należy zamknąć ten etap, bo pewnych rzeczy nie da się pogodzić.
Przeprowadziła się pani też na wieś.
Jestem rodowitą warszawianką, kocham to miasto. Ale nie podoba mi się, jak się rozwija i zdecydowałam się na wyprowadzkę. Moje dzieci poszły do wiejskiej szkoły, a ja pomagałam jako wolontariuszka organizacjom w regionie, gdzie mieszkam.
Joanna Bochniarz

Wszyscy analizują trendy, a trend jest jeden: ludzie muszą inwestować w swoje pasje, bo tylko wtedy będą lepsi od innych.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że zrezygnowała ze śpiewania, bo wydawało się to wówczas "niepoważnym wyborem". Dziś pracuje pani w III sektorze, który jako niepoważny jest przez wielu traktowany.
Na to cierpi Polska. Ale zdałam sobie sprawę z tego, że to nie jest kwestia tego, kto co powie, ale tego, co ja wiem. A wiem tyle, że organizacje pozarządowe wypracowują w USA 10 proc. PKB. Wiem, że w Polsce to bardzo duża grupa pracodawców – połowa zatrudnia już ludzi na etaty. Że w organizacje pozarządowe angażuje się wiele starszych osób.
A jeśli chodzi o śpiew, do tej pory żałuję. Jak patrzę na naszych stypendystów, cieszę się, że realizują swoje marzenia, że nie myślą jedynie o tym, gdzie zarobić złotówkę. Bo tylko jeśli zaangażuje się pasję, w perspektywie osiągnie się sukces.
O tym chyba zapomina się powiedzieć polskim studentom. Cały czas trwa za to dyskusja "jaki kierunek da pracę".
Dokładnie. Wszyscy analizują trendy, a trend jest jeden: ludzie muszą inwestować w swoje pasje, bo tylko wtedy będą lepsi od innych.
Kiedy się o tym zapomina, jest jak u mnie: uczciwie powiem, że prawo nie było moją pasją. Z jednej strony dawał poważne pieniądze, ale z drugiej...