Joachim Brudziński przyniósł do programu Moniki Olejnik ryby i nawoływał Polaków do "rybnego patriotyzmu". Zabawne? Być może, ale okazuje się, że to, jakiego łososia, śledzia lub karpia kupimy na Święta, czasami naprawdę ma znaczenie.
Czwartkowa “Kropka nad i”, w której gościł Joachim Brudziński z PiS, rozpoczęła się od dość nieoczekiwanego akcentu. Monika Olejnik wraz ze swoim gościem rozmawiali bowiem o... łososiach i sielawach. Poseł wręczył dziennikarce "zdrowe, pyszne sielawy z czystych jezior województwa zachodniopomorskiego" i apelował, aby kupować tylko polskie ryby.
Monika Olejnik zauważyła jednak, że niestety bałtyckiego łososia poławianego przez polskich rybaków jest niezmiernie trudno kupić. Zdaniem Brudzińskiego taki stan rzeczy wynika przede wszystkim z zaniedbań władzy, która “odwróciła się plecami do morza” i ignoruje problemy polskiego rybołówstwa. Poseł PiS podkreślał, że chciałby w przyszłości zreformować ten sektor polskiej gospodarki.
Rozmowę w “Kropce nad i” na Twitterze skomentował z przymrużeniem oka Jarosław Kuźniar:
Pozornie rywalizacja o miejsce na talerzach Polaków, jaką toczą między sobą łosoś bałtycki i norweski, może wydawać się śmieszna. Postanowiliśmy sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest i przyjrzeć się bliżej sprawie rybnego patriotyzmu.
Łosoś łososiowi wilkiem
– Zawsze to, co dzikie, jest smaczniejsze od hodowlanego – mówi bez wahania Robert Makłowicz o wyborze między łososiem bałtyckim a norweskim. – Bałtycki jest jaśniejszy, ma naturalny kolor, podczas gdy hodowlane norweskie ryby są specjalnie karmione tak, aby mieć intensywną, krewetkową barwę. Niestety taka hodowla to przyszłość, bo z ekonomicznego punktu widzenia jest znacznie bardziej opłacalna – mówi Makłowicz.
Co sądzi o postulacie Brudzińskiego? Czy powinniśmy kupować “polskiego” łososia? – To abstrakcyjne życzenie. Łosoś bałtycki jest niemal nie do zdobycia w polskich sklepach – zauważa. Dodaje, że to szerszy problem, bowiem w naszym kraju poza obszarami naturalnie obfitującymi w ryby trudno jest kupić np. świeżą sieję, sielawę lub węgorza. – W Krakowie nie widziałem takich ryb na oczy. Brakuje nam systemu dystrybucji i przeciętny konsument nie ma szans dotarcia do świeżych ryb, także tych krajowych – ocenia.
Wojciech Pelczarski z Morskiego Instytutu Rybnego potwierdza opinię Makłowicza, tak mówiąc o bałtyckich łososiach: – Naszego łososia jest bardzo mało na rynku. Limity połowu są ustalone na poziomie kilku tysięcy sztuk, więc chcąc nie chcąc musimy bazować na imporcie – tłumaczy. Z punktu widzenia przetwórców łosoś hodowlany ma też tę zaletę, że jest surowcem znacznie pewniejszym i przewidywalnym. – Dana firma może sobie zażyczyć od hodowcy np. 5 ton łososi dziesięciokilogramowych, dzięki czemu łatwo może ustawić i zaprogramować swoją linię produkcyjną. Tymczasem rybacy nie są w stanie zagwarantować odbiorcom dostawy ryb o określonej wadze, bo przecież nigdy nie wiadomo, co uda im się złapać – tłumaczy Pelczarski.
Głodowe limity, czy ekologiczna konieczność?
Niskie limity połowu śledzi, łososi czy szprotów od lat wywołują niezadowolenie wśród polskich rybaków, którzy twierdzą, że z ich powodu nie są w stanie zarobić na życie. Czy rzeczywiście ich sytuacja jest gorsza od np rybaków fińskich, jak twierdził poseł Brudziński? Wojciech Pelczarski uważa, że przynajmniej w odniesieniu do limitów, Polska nie jest szczególnie poszkodowana. Procentowe ograniczenia dla wszystkich państw bałtyckich zostały określone jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. – Ten układ procentowy pozostaje, tyle tylko że zmniejsza się ogólna pula ryb, jakie wolno łowić w Bałtyku – tłumaczy ekspert.
Piotr Prędki z WWF, specjalista projektu „Zrównoważone rybołówstwo”, twierdzi, że obniżanie limitów jest koniecznością, bo Bałtyk jest "przełowiony". Zgodnie z danymi, które podaje, 87 proc. poławianych przez rybaków gatunków jest eksploatowanych w nadmiernym stopniu. – Problem ten dotyczy w szczególności właśnie łososia, którego bałtycka populacja została mocno przetrzebiona. Proszę zauważyć, że o ile kwoty dla innych gatunków określane są w tonach, w przypadku łososia mówi się już o sztukach – podkreśla Prędki. Jego zdaniem taka sytuacja to wynik słabego zarządzania połowem ryb na poziomie UE.
Piotr Prędki przyznaje, że rozumie postawę rybaków walczących o zwiększenie kwot, jednak podkreśla, że ochrona ryb jest także w ich długofalowym interesie: – Na szczęście jest coraz więcej odpowiedzialnych rybaków, którzy zdają sobie sprawę ze skali problemu. W trosce o przetrwanie ryb w Bałtyku spotykają się z nami oraz naukowcami przy Polskim Bałtyckim Okrągłym Stole ds. Rybołówstwa – tłumaczy ekspert.
Prędki podkreśla jednak, że także z łososiem hodowlanym sprawa nie jest wcale prosta: – Zdarza się, że takie ryby uciekają z hodowli. Jako że są silniejsze i większe od dziko żyjącego łososia, mogą nawet doprowadzić do jego wyparcia z danego obszaru – mówi.
Ryba ma znaczenie
Okazuje się więc, że różnice między łososiem bałtyckim a norweskim nie sprowadzają się tylko do kwestii koloru i smaku. Kupując którąś z tych odmian chcąc nie chcąc wikłamy się w złożone zagadnienie, gdzie mieszają się racje rybaków, ekologów, a także polityków. Jak zachować się ma w tej sytuacji świadomy konsument? Wojciech Pelczarski z Morskiego Instytutu Rybackiego poleca, aby wspierać polskich rybaków i zwracać uwagę na to, skąd pochodzą ryby, które kupujemy. Piotr Prędki z WWF podkreśla z kolei, żebyśmy myśleli także o zagrożonych gatunkach i poleca lekturę “rybnego” poradnika WWF.
I co tu począć? Kierować się smakiem, wrażliwością na ochronę ginących gatunków, czy konsumpcyjnym patriotyzmem? Trudno powiedzieć. Miejmy tylko nadzieję, że natłok argumentów w “rybnej” dyskusji nie sprawi, że wigilijny łosoś stanie komuś ością w gardle.
O tym, że przedśmiertny stres źle wpływa na rybie mięso pisałem wcześniej. W myśl tej zasady, idealny karp powinien być przed ubojem jak najmniej zestresowany i jak najbardziej wypoczęty. Kupując rybę martwą, trudno nam będzie dojść do tego, czy rzeczywiście tak było, dlatego warto rozważyć wzięcie sprawy we własne ręce. CZYTAJ WIĘCEJ