Stać cię na cokolwiek poza rachunkami, jedzeniem i ratą kredytu, a w dodatku wydajesz pieniądze, zamiast odkładać na czarną godzinę? Zamiast narzekać na inflację, skończ z eliciarskimi zachciankami. Polacy są świetni w wielu rzeczach, ale z pewnością nie należy do nich empatia w stosunku do osób, które nie chodzą w łachmanach i mają czelność narzekać na finanse. Z drugiej strony skonfrontowani z historiami o "prawdziwej" biedzie zamieniają się w rottweilery kapitalizmu, gdzie brak pieniędzy jest winą.
Reklama.
Reklama.
Charakterystyka postaci
Menu: pasztetowa na śniadanie i kolację
Stylizacja: pięcioletnie buty na zimę, od których stanu twoja matka się żegna (z tobą – jeśli jest elegancka, do bozi – jeśli tylko wierząca)
Przyjemności, z których trzeba było zrezygnować: słodki rogalik na osłodę lęku przed eksmisją
Czytając zażarte dyskusje towarzyszące kolejnym artykułom o tym, co inflacja zmieniła w życiu klasy średniej, tak w uproszczeniu można by scharakteryzować osobę, która ma prawo narzekać na swoją sytuację.
Całkiem jak gdyby istniał jakiś cenzus dramatyczno-finansowy uprawniający do otrzymania już nawet nie tyle współczucia, co po prostu odrobiny zrozumienia.
Drodzy rodacy po raz kolejny wyskakują z kagankiem czegoś, co nazywam roboczo "moralnością zdrowego rozsądku".
Kto ocenia stan zdrowia rozsądku, trudno stwierdzić, nietrudno za to zauważyć, że w ramach zdrowego rozsądku wszystko jest oczywiste. Na przykład to, że lekcje jazdy konnej to jakieś burżuazyjne wymysły, zaś manicure - zachcianka pustych bab.
Okoliczności dodatkowe odcina się tu prostacką wersją brzytwy Ockhama. Że konie to czyjaś jedyna pasja? Niech znajdzie nową. Że manicure hybrydowy pozwala nie obgryzać paznokci do krwi? No naprawdę, problemy pierwszego świata.
Nie masz chleba? Jedz ciastka
Słowem stare, dobre mario-antoninowanie - "Musisz wybierać między lekcjami jazdy konnej a jedzeniem? Może zacznij zbierać po domach suchy chleb dla konia - starczy i dla ciebie".
Zza węgła dyskusji ogólnej wyłania się zaś traktowanie współczucia, jak gdyby było towarem deficytowym. Należy je oszczędzać, bo się wymydli!
Tym sposobem ludzie narzekający na sytuację na rynku mieszkań i ceny wynajmu są sami sobie winni. Trzeba było się uczyć, trzeba było pracować po 16 godziny, to by się miało. Na kredyt chociaż. Brak mieszkania nie jest wcale ich problemem. Jest ich winą!
Winą nie jest natomiast brak pieniędzy na styl życia, do którego się przywykło. To tylko zła inflacja zabrała, ale proszę nie narzekać, bo inni mają gorzej.
Przy czym nie są to ci, których nie stać nawet na wynajęcie mikrokawalerki (oni wciąż są winni), ale jakaś wyobrażona bieda. Zlepek fantazji oparty na powidokach dziewczynki z zapałkami i innych filmowych obrazkach ubóstwa. Współczuć można temu, kto od klasy średniej potrzebuje jałmużny.
Rottweilery kapitalizmu
Wieje od tego bardzo protestancką w swojej naturze mentalnością, gdzie cnotami są entuzjastyczny zapierd*l i wiara w to, że nadgodziny i wypruwanie sobie żył zostaną docenione. Taki tam kapitalistyczny stoicyzm.
Najgłośniej szczekają zaś neoliby – rottweilery kapitalizmu z całą okazałością psiej mentalności. Dobry pan daje możliwości (zdolność kredytową), a jak zabiera piniążki na jakieś głupoty, to trudno – pana zawsze trzeba bronić. No i rozsądek, zdrowy rozsądek!
W przypadku relacji-z-inflacji zapalają się jednak i bracia lewacy, w standardzie biedo-maniacy (bieda PRAWDZIWA, a nie burżuazyjna!). Całkiem jak gdyby dewaluowanie cudzych problemów miało przyczynić się do dobrobytu mas.
Klasa średnia, z którą identyfikuje się w Polsce 77 proc. społeczeństwa, aspiruje do klasy wyższej, a jednocześnie panicznie boi się spadku do klasy ludowej. I może to właśnie ten utajony lęk przekłada się na wściekłość, jaką budzą teksty opisujące inflacyjne zmiany stylu życia.
Czytasz o braku kasy na lekcje angielskiego dla dziecka czy o tym, że jakaś pani przestała farbować włosy u fryzjera i myślisz o sobie. O tym, że po raz pierwszy od lat nawet nie sprawdzasz okazji na Black Friday, żeby nie kusił cię nowy płaszcz czy słuchawki. Że wakacje w Chorwacji czy Hiszpanii to na razie pieśń przeszłości.
Elementy statusu odróżniające cię dotychczas od tej strasznej klasy niższej, która nie może pozwolić sobie na nieprzemyślane zakupy, umawianie się ze znajomymi na mieście, czy weekendowe wypady, stopniowo się kurczą.
W kraju, gdzie lwia część społeczeństwa uważa się za klasę średnią, nie brakuje osób, które od eksmisji dzieli kilka wypłat. W końcu ponad 1/4 z nas nie ma żadnych oszczędności. 1/3 w ogóle nie oszczędza.
Piękne rozdwojenie jaźni, w którym samemu często woli się pojechać na wakacje czy kupić nową kanapę niż odkładać na czarną godzinę (a więc wydać na tzw. styl życia), ale już tych, których na ich dotychczasowy styl życia nie stać – warto opluć za "eliciarskie zachcianki".
Zresztą co jest dziś eliciarską zachcianką? Przebijając się przez komentariat można odnieść wrażenie, że właściwie wszystko, co wykracza poza jedzenie, rachunki i odkładanie na słynną czarną godzinę. Reszta wydatków nosi znamiona braku zdrowego rozsądku. No, chyba, że chodzi o benzynę, bo komunikacja miejska często jest poniżej neoliberalnej godności.
Jesteś zwycięzcą!
Medialne relacje ze zmian spowodowanych inflacją przerażają, bo pokazują, że względnie młodzi, wykształceni, z wielkich ośrodków miejskich wkrótce mogą skończyć pracując tylko na tzw. przeżycie. Rachunki, jedzenie, rata kredytu, trochę chemii gospodarczej, kilka kosmetyków i finito. A przecież nie na takie życie – nomen omen – pracowali spełniając karnie przykazania "zdrowego rozsądku".
Dlatego klasa średnia klasie średniej współczuć nie chce. Musiałaby wtedy przyznać sama przed sobą, że i ona jest w jakimś stopniu godna współczucia, że nie jest wcale memicznym "zwycięzcą", jak chciała o sobie myśleć w ramach przyrodzonego korpo-optymizmu.
Komentariat oburza szczególnie słowo "bieda", którym redakcje tagują teksty o zmianach w życiu klasy średniej spowodowanych inflacją i stopami procentowymi. Być może i tu pod płaszczykiem sarkania spod znaku "to nie są prawdziwe problemy" kryje się lęk, że ta łatka dotyczy lub wkrótce zacznie dotyczyć i nas?
Bieda, czyli że co?
Tymczasem bieda (w ujęciu słownikowym) to nie żebranie pod kościołem o dwa złote na bułkę, tylko "trudna, przykra sytuacja". I tak, dla matki samotnie wychowującej dziecko wyjaśnienie mu, że nie będzie już chodzić na ulubione zajęcia, jest trudną i przykrą sytuacją. Inna definicja (za PWN) to "brak wystarczających środków materialnych".
Wystarczających na co? Na ten temat słownik milczy. Ale jeśli nie ma się pieniędzy na to, na co jeszcze niedawno starczało, to owszem – brak wystarczających środków materialnych oznacza (jakiegoś rodzaju) biedę. I może być trudny psychicznie, nawet jeśli nie zagraża danej osobie, powiedzmy, bytowo.
Że napiszę mądrość wyciągniętą z babcinego kapelusza – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. A cudzą perspektywę można zakrzyczeć zawsze. Bo dzieci w Afryce nie mają, co jeść, bo w Iranie nie ma demokracji, a policja pałuje protestujących, bo w Ukrainie jest wojna.
Więc wszyscy, zapraszamy: wypierdala**** ze swoimi problemami.
Polacy mają mentalność surowych rodziców. Takich, co to musztrują (dla dobra dziecka!), ale na przytulenie to już trzeba sobie zasłużyć. Współczucie? Nie ma sensu, proszę przestać się mazgaić. Co im to daje? Może poczucie panowania nad rzeczywistością. Tyle że inflacji nie zmusztrują.