Nie zdążyłem rano nawet umyć zębów, a już dotarła do mnie najgorętsza plota dnia – że piłkarze reprezentacji Polski mieli za awans obiecaną pokaźną premię od Mateusza Morawieckiego. Dokładnie 30 milionów złotych. Przez internet popłynęła obfita rzeka hejtu, ale jak to już bywa z hejtem, najczęściej jest on kompletnie bezmyślny. Po raz kolejny okazało się, że najważniejsze dla wielu z nas nie jest to, żebyśmy my mieli dobrze, tylko żeby ktoś nie miał lepiej.
Reklama.
Reklama.
Dla wszystkich szczęśliwców, którzy nie mieli okazji od rana czytać internetu, a potem jeszcze pokłócić się o poruszającą naród materię w gronie znajomych czy też – jak w moim przypadku – współpracowników w redakcji: tuż przed startem mistrzostw świata w Katarze premier Mateusz Morawiecki miał spotkać się z naszą drużyną. I sypnąć groszem.
Oczywiście cała sprawa długo była lekko niejasna – sam portal podawał, że doszło do takiej propozycji "najprawdopodobniej", a w KPRM chyba już wszyscy się zorientowali, że wyszło niefajnie, bo najpierw nabrali wody w usta, a potem rzecznik rządu Piotr Muller zapowiedział, że chodzi o stworzenie specjalnego funduszu na potrzeby szkolenia dzieci.
Fundusz ma być nawet wyższy niż te 30 mln zł – co dziwne nie jest, bo pytany o nieszczęsne premie odpowiedział już wymijająco. Innymi słowy zapewne potrzebne są pieniądze i na jeden cel, i na drugi.
Generalnie – wygląda to trochę tak, jakby premier coś sobie "chlapnął" i że w zasadzie była to umowa "na gębę", a teraz jest ferment, bo nasi herosi pomimo żenującej gry wyszli z grupy. A premier raczej nie będzie chciał wyjść przed Lewandowskim i spółką na niesłownego. Taki chichot losu, z którym teraz wszyscy musimy sobie poradzić.
Pożar dogasa, ale przyjrzyjmy się sytuacji z poranka.
Przez internet oczywiście od świtu przewalała się fala niezadowolenia. Że jak to tak, piłkarze dostali, a inni nie mają. Że znalazło się 30 baniek na przereklamowanych, nażelowanych chłopców, a <tu wstaw dowolny komentarz w stylu Anita Włodarczyk musi trenować na zdemolowanym stadionie warszawskiej Skry, a to wielokrotna złota medalistka olimpijska>.
To oczywiście typowa demagogia na popularnej lewicowej zasadzie – skoro ja nie mam co włożyć do garnka, to dlaczego ktoś ma mieć jeszcze więcej niż miał i to tylko dlatego, że potrafi prosto kopnąć piłkę (choć i z tym akurat bywa różnie). To zupełnie analogiczna sytuacja do tej, którą opisywaliśmy w naTemat w zeszłym tygodniu – że jeśli się jest w klasie średniej, to nie wypada narzekać na inflację, bo się nie zna prawdziwej biedy.
Po raz kolejny okazuje się, że w Polsce ten, kto coś osiągnął, nie ma w sumie prawa do niczego. Dziwię się tylko, że w ten dyskurs tak chętnie wpadli dziennikarze sportowi.
Ale spójrzmy na skalę. Te 30 milionów złotych to – przepraszam za sformułowanie – pryszcz w skali wydatków całego państwa. Sam resort sportu ma budżet w wysokości ponad dwóch miliardów złotych, a to… biedny resort. Zresztą wątpię, że Morawiecki te pieniądze chciał dać ze środków ministerialnych, jeśli dalej chce to zrobić. Na pewno miałby na to inny sposób.
Ale dalej – nie w tym rzecz. W całej sprawie od początku był jeden problem. Jeśli doniesienia Wirtualnej Polski przynajmniej pierwotnie były prawdziwe, to rząd wybrał najbardziej szkodliwy mechanizm wsparcia polskiego sportu, a teraz z funduszem tylko zmniejsza wizerunkowe straty.
A dlatego szkodliwy, że ta premia polskiemu futbolowi nie pomogłaby nic, a nic. Co najwyżej pomogłaby przywrócić standardowy klimat wokół polskiej kadry. Czyli nieciekawy. Jednocześnie sami piłkarze nie są tutaj niczemu winni – to im zaproponowano pieniądze, ale to akurat... żadna szokująca kwota.
Nie będę wpisywać się w popularny dziś dyskurs – że piłkarze zarabiają, że są bogaci, więc im się te pieniądze nie należą. Po pierwsze – polska kadra to nie tylko Robert Lewandowski, ale i tacy chłopcy jak Jakub Kiwior, który we włoskiej Spezii Calcio zarabia rocznie mniej niż 200 tys. euro. Tak, wiem, zaraz usłyszę, że to gigantyczne pieniądze za kopanie piłki, nieosiągalne zresztą choćby dla mnie.
Ale ja tak nie uważam. To żadne pieniądze w tym sporcie – przy tym zainteresowaniu kibiców, sponsorów, mediów. Polacy lubią narzekać, że piłkarze dostają więcej choćby od siatkarzy. Kompletnie pomijany jest fakt, że siatkówkę jako sport traktuje się poważnie w raptem kilkunastu krajach świata, a we Włoszech niekoniecznie odnotowano nawet, że kilka miesięcy temu ograli nas w finale mistrzostw świata. A w sporcie pieniądze generuje przecież zainteresowanie.
Więc szczerze – 30 milionów złotych podzielone na 26 piłkarzy (żeby tylko, tak naprawdę muszą się podzielić tortem z CAŁYM sztabem, więc będąc złośliwym można odnotować, że nie wystarczy nawet na kolekcjonerski zegarek) to naprawdę żaden szokujący majątek w tym sporcie.
Zresztą za te 30 milionów złotych ciężko byłoby zrobić Polsce lepszą reklamę – chociaż w tym wypadku trochę zgodnie z zasadą, że nieważne, jak mówią, ważne, że w ogóle to robią.
Rzecz w tym, że te pieniądze tak naprawdę… nic tym piłkarzom nie dają (co innego zapewne sztab szkoleniowy). Dlatego, że dla nich to drobne. Wspomniany Kiwior to rocznik 2000. On jeszcze w piłce zarobi i życzę z całego serca, żeby miał więcej niż Robert Lewandowski, jeśli tylko na to zapracuje. Z kolei właśnie takie postacie jak Lewandowski czy Krychowiak tej premii na koncie nawet by nie odczuli. Bo jest po prostu za mała.
Te pieniądze od początku powinny trafić do PZPN i to nawet wyższe. Niezrozumiałe dla mnie jest, dlaczego adhocowym beneficjentem tego awansu mieli być właśnie piłkarze – nawet jeśli to oni finalnie wyrwali (dosłownie wyrwali) ten wynik. Oni wcale nie grają w kadrze za darmo. Owszem, są to drobne przy występach w piłce klubowej, więc dlatego mówi się głównie o tym, że to duma występować z orzełkiem na piersi.
Każdy z nich jednak wiedział, na co się pisze i dla nikogo z nich czynnikiem decydującym nie była premia od premiera. Naprawdę, Grzegorz Krychowiak nie obudził się w Rijadzie (tam na co dzień gra) i nie powiedział do ukochanej: – Wiesz co, ja jednak pojadę na ten mundial, Morawiecki obiecał hajs.
Te środki powinny od początku trafić do PZPN, a informacja o funduszu celowym na razie jest tylko medialną wrzutką. Zresztą, tak właśnie robi FIFA, która przyznaje krajowym związkom premie za awans na mundial. Stosowna kwota trafiła do skarbca Cezarego Kuleszy i dopiero związek ocenił, ile z tej kwoty trafi do piłkarzy, a ile zostanie w kasie związku.
Taki układ jest zwyczajnie lepszy. Bo należy pamiętać, że nasi kadrowicze nie są samorodkami. Są elementem pewnego systemu. Są efektem jego funkcjonowania. Marnym, ale jednak. Ta grupa 26 piłkarzy nie wzięła się z kosmosu. Ktoś ich uczył gry w piłkę od dziecka. Futbol się sprofesjonalizował nawet w Polsce.
Wspomniany Kiwior nie nauczył się grać w piłkę dlatego, że na jego bloku w Tychach nie wisiała słynna tabliczka w stylu "zakaz gry w piłkę". Tylko najpierw trenował w Chrzcicielu Tychy (jako czterolatek!), potem grał dla Gromu Tychy. Gdy miał 12 lat, trafił do juniorów GKS Tychy, klubu już bardziej znanego. A kilka lat później trafił już do akademii RSC Anderlechtu, ale to już inna historia.
Piłkarze zarabiają w klubach. W kadrze pokazują jedynie to, co wypracowali, kiedy rodzice wozili ich na treningi. Bo chyba każdy rozsądny kibic już wie, że Robert Lewandowski nie nauczył się grać w piłkę dopiero w Borussii Dortmund. Za późno.
Jak zauważył Marek Wawrzynowski z Przeglądu Sportowego, w Polsce ciągle brakuje pieniędzy na szkółki piłkarskie, na trenerów.
Dlatego premia – tak. Nawet wyższa. Ale do podziału między i piłkarzy, i PZPN. Może być w formie funduszu, chociaż nie mam wątpliwości, że cały pomysł powstał tylko po to, żeby zatrzeć złe wrażenie.
W pierwotnej formie to tylko zagrywka pod publikę i to ewidentnie nieudana. Bo nawet jeśli ktoś zna finansowe realia piłki nożnej i rozumie, że ta kwota to tyle, co nic, to... mało kto to zrozumie. A pod strzechy poszedł głównie negatywny przekaz.