nt_logo

Zagrał w hicie wszech czasów, ale go nie kojarzymy. Sam Worthington po "Avatarze" miał być gwiazdą

Ola Gersz

15 grudnia 2022, 18:34 · 7 minut czytania
13 lat temu wydawało się, że główna rola w "Avatarze", największym kasowym hicie wszech czasów, otworzy mu drogę na szczyt. Sam Worthington, owszem zagrał syna greckiego boga w "Starciu tytanów", ale na aktorski Olimp... nigdy się nie wspiął. Jego nazwiska wielu z nas nie kojarzy, a sprawy raczej nie ułatwi fakt, że w "Avatarze: Istocie wody" Worthington jest... wyłącznie niebieski. Dlaczego Australijczyk, który od lat gra w filmie za filmem, nie stał się gwiazdą i w ogóle o nim nie pamiętamy?


Zagrał w hicie wszech czasów, ale go nie kojarzymy. Sam Worthington po "Avatarze" miał być gwiazdą

Ola Gersz
15 grudnia 2022, 18:34 • 1 minuta czytania
13 lat temu wydawało się, że główna rola w "Avatarze", największym kasowym hicie wszech czasów, otworzy mu drogę na szczyt. Sam Worthington, owszem zagrał syna greckiego boga w "Starciu tytanów", ale na aktorski Olimp... nigdy się nie wspiął. Jego nazwiska wielu z nas nie kojarzy, a sprawy raczej nie ułatwi fakt, że w "Avatarze: Istocie wody" Worthington jest... wyłącznie niebieski. Dlaczego Australijczyk, który od lat gra w filmie za filmem, nie stał się gwiazdą i w ogóle o nim nie pamiętamy?
Sam Worthington zagrał główną rolę w najbardziej kasowym hicie wszech czasów Fot. materiały prasowe // John Salangsang/Shutterstock/Rex Features/East News
  • Sam Worthington zagrał Jake'a Sully'ego w "Avatarze" (2009) i powraca w tej roli 13 lat później – w filmie "Avatar: Istota wody"
  • Australijski aktor brytyjskiego pochodzenia ma dziś 46 lat
  • Worthington jest również znany z takich filmów, jak "Terminator: Ocalenie" (2009), "Starcie tytanów" (2010), "Gniew tytanów" (2012) czy "Przełęcz ocalonych" (2016)
  • Mimo głównej roli w "Avatarze", czyli najbardziej kasowym filmie wszech czasów, Sam Worthington nie wszedł do panteonu hollywoodzkich gwiazd
  • Dlaczego nie pokochaliśmy Sama Worthingtona?

Po 13 latach wraca "Avatar". Mimo że mogliśmy zapomnieć, o co w filmie Jamesa Camerona w ogóle chodziło i dominują głosy, że hit z 2009 roku w żaden sposób nie odcisnął się na kulturze, to jest to wielkie filmowe wydarzenie. W końcu mówimy o premierze (powstającego w bólach) sequela najbardziej kasowego filmu wszech czasów, który zrewolucjonizował technologię filmową: technikę 3D, przechwytywanie ruchu (motion capture), efekty specjalne.

"Avatar: Istota wody", która wchodzi do kin 16 grudnia, ma szansę na ponowne podbicie box office'u. Zwłaszcza że to znowu spektakularne widowisko (chociaż z bardzo prostą i przewidywalną fabułą), o czym pisaliśmy w naszej recenzji.

"(...) Zachwyca (...) rozmachem i kreacją świata przedstawionego jeszcze bardziej niż "jedynka". Owszem, technologia poszła znacznie do przodu, ale Pandora wręcz eksploduje pięknem: kolorami, dźwiękami, egzotyczną przyrodą, niebieskimi Na'vi. Już sam las zwala z nóg, ale kiedy wyruszamy z bohaterami nad wodę... opadają nam szczęki" – oceniliśmy powrót na planetę Pandora.

W "Avatarze 2" minęło tyle samo czasu, co od premiery przeboju Camerona. Były marine Jake Sully, człowiek, który stał się nie tylko Na'vi, ale również wodzem klanu Omatikaya, wiedzie szczęśliwe życie ze swoją ukochaną Neytiri i doczekał się czwórki dzieci. Gdy jednak ludzie znowu podejmują próby kolonizacji Pandory, Jake musi połączyć dwie role: przywódcy ruchu oporu oraz ojca i męża, który ochroni swoją rodzinę.

W roli Jake'a Sully'ego powraca Sam Worthington, który tym razem pojawi się na ekranie jedynie w niebieskiej wersji, jako stuprocentowy Na'vi. A to nie za dobrze dla aktora, który zagrał w filmowym przeboju wszech czasów, ale... mało kto kojarzy jego twarz.

Czytaj także: Nic nie pamiętasz z "Avatara"? Nie szkodzi – oto szybkie podsumowanie na premierę sequela

Sam Worthington: Brytyjczyk, który stał się Australijczykiem

Urodził się 46 lat temu (a dokładnie w 1976 roku) w angielskim hrabstwie Surrey. Gdy miał zaledwie pół roku jego rodzice podjęli arcytrudną decyzję o emigracji do Australii: do Perth w zachodniej części kraju. Tak Sam Worthington, Brytyjczyk z urodzenia, stał się Australijczykiem.

Ani jego rodzice (gospodyni domowa i pracownik elektrowni), ani siostra Lucinda nie byli związani z show-biznesem. Sama ciągnęło jednak do aktorstwa i zaczął naukę w szkole teatralnej we Fremantle. Rzucił jednak studia, co nie podobało się ojcu Worthingtona, który – jako rodzic i imigrant – chciał aby jego syn miał porządne wykształcenie. Wówczas kupił bilet w jedną stronę do portowego Cairns, dał przyszłej gwieździe "Avatara" 400 dolarów i kazał Samowi... zapracować na powrót do domu.

Ronald W. Worthington chyba wiedział, co robi, bo jego dziecko do domu już nie wróciło, a wręcz przeciwnie: powróciło do aktorstwa. Zanim jednak Worthington otrzymał stypendium i dostał się do prestiżowej szkoły aktorskiej National Institute of Dramatic Art w Sydney, parał się różnymi zajęciami: pracował na budowie, układał kostkę. Aktora w aktorze jednak nie zabijesz trudno jednak zgładzić.

Sam Worthington zagrał kilka mniejszych ról w australijskich serialach i filmach, gdy nadszedł 2004 rok. To wtedy zaistniał w Australii dzięki serialowi "Love My Way" oraz głównej roli w melodramacie "Salto" ("Somersault") u boku Abbie Cornish. Za tę drugą kreację otrzymał najważniejszą w swojej ojczyźnie nagrodę filmową za pierwszoplanową rolę męską – AFI Award. Sen o aktorskiej karierze powoli zaczynał się więc spełniać.

Australia była jednak dla Worthingtona za mała i zaczął patrzeć dalej: na kino w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Ubiegał się o rolę Jamesa Bonda w "Casino Royale", ale dobrze wiemy, jak to się skończyło: ta przypadła Danielowi Craigowi, obecnie filmowej megagwieździe. Międzynarodowa kariera Australijczyka i tak się jednak zaczęła, a to dzięki rolom w "VI Batalionie" i "Zabójcy". Worthington nie miał jednak pojęcia, co czai się tuż za rogiem.

Bój o "Avatara"

A właściwie kto, bo James Cameron. Reżyser "Titanica", "Terminatora" i "Obcego – decydujące starcie", laureat trzech Oscarów i filmowy innowator od 1995 roku marzył o "Avatarze". Reżyser wymyślił obcą planetę Pandorę i rasę Na'Vi, planował zrewolucjonizować świat kina oraz zadziwić widzów. Musiał jednak poczekać prawie dekadę, bo ówczesne efekty specjalne nie były jeszcze na takim poziomie, jakiego potrzebował.

Nadszedł 2006 rok i Cameron wraz z ekipą byli gotowi zacząć prace nad kosmicznym filmem. Brakowało tylko aktorów. Do roli Jake'a Sully'ego, amerykańskiego, sparaliżowanego od pasa w dół żołnierza, który przybywa na misję na obcą planetę, studio typowało Matta Damona i Jake'a Gyllenhaala. Cameron nie był jednak do nich przekonany i castingi wciąż trwały.

Na przesłuchanie poszedł również Sam Worthington, który wówczas... mieszkał w samochodzie. Wcześniej sprzedał wszystko, co miał i z 2 tysiącami dolarów w kieszeni był przygotowany na wszystko, co podrzuci mu los. Nikt nie powiedział mu jednak, o jaką rolę aktor właściwie się ubiega. Australijczyk ostro się wkurzył, ale nagrał swoją kwestię, wyszedł, o wszystkim zapomniał... i dostał telefon, aby wrócić na kolejny casting. James Cameron podobno "zakochał się" w nim od pierwszego testu ekranowego.

– Byłem trochę wkurzony i możliwe, że to było widać. Myślę, że Jim dostrzegł we mnie iskrę i spodobało mu się to, ponieważ taki jest charakter Sully'ego – to facet, który nie lubi być zastraszany i facet, który po prostu chce wszystko naprawić – mówił w 2011 roku w wywiadzie w magazynie "GQ".

Cameron znalazł swojego Sully'ego, ale producenci nie byli przekonani. Chcieli głośne nazwisko, a nie nikomu nieznanego, butnego australijskiego aktora, który klął jak szewc i do którego pasowało powiedzenie "bez kija nie podchodź". Zwłaszcza że mieli zainwestować w "Avatara" (nazywanego przez wielu... "Pocahontas w Kosmosie") ponad 230 milionów dolarów.

Zajęło to 15 przesłuchań i pół roku, ale Worthington dostał rolę. Do dziś wkurza się, gdy ktoś mówi, że miał po prostu szczęście. Podkreśla, że to nie był żaden fart. Spiął tyłek, ciężko pracował i ostro walczył. Tylko tyle i aż tyle.

Worthington w "Avatarze", czyli kolejny przystojny Australijczyk

Worthington rzucił się w wir pracy, a ta była wymagająca i wyczerpująca. Aktorzy robili coś, czego nie robił nikt wcześniej i pracowali z technologią, o jakiej wcześniej nie słyszeli. Australijczyk przeprowadził się wtedy z samochodu do hotelu. Nie miał domu, bo nie był mu potrzebny i nie będzie go miał jeszcze przez kolejne cztery lata. Jak mówił w jednym z wywiadów, szedł tam, gdzie była praca.

W międzyczasie, jeszcze przed premierą "Avatara", Worthington zagrał w swoim pierwszym dużym tytule: "Terminatorze: Ocalenie" w reżyserii McG. U boku Christiana Bale'a wcielił się w Marcusa Wrighta i chociaż film miał średnie recenzje, to Hollywood chętnie przyjęło w swoje szeregi kolejnego Australijczyka, który wpisywał się w kanon: przystojny, dobrze zbudowany twardziel, który "nie był niczyją dz*wką" (to ostatnie powiedział o sobie sam Worthington). Russell Crowe, Hugh Jackman, Eric Bana, Sam Worthington, potem dołączy do nich jeszcze Chris Hemsworth.

Gdy 10 grudnia 2009 roku, trzy lata po rozpoczęciu zdjęć, "Avatar" wszedł do kin w USA, Worthington w końcu miał swoje pięć minut. Udzielał wywiadów, w których był postrachem dziennikarzy (potrafił ich skląć za głupie pytania), pozował do zdjęć ze śmiertelnie poważną miną, pokazywał się na czerwonych dywanach. Nie miał czasu na uśmiechy, small talki i głupoty, bo chciał wykorzystać swoją szansę.

A ta była olbrzymia, bo "Avatar" rozbił bank, zdobył trzy Oscary i pobił kilka rekordów. Epicka produkcja science fiction przez prawie dekadę była najbardziej dochodowym filmem w historii światowego kina – do 2021 roku zarobiła 2 797 501 328 dolarów. W 2019 roku "Avatara" strącili jednak ze szczytu "Avengers: Koniec gry". Nie na długo. Dwa lata później do kin w Chinach weszła reedycja "Avatara" i przebój z Worthingtonem, Zoe Saldaną i Sigourney Weaver znowu patrzył na wszystkich z góry.

"Avatar" wciąż jest największym kasowym hitem wszech czasów, chociaż w zestawieniu uwzględniającym inflację musiał oddać pierwszeństwo klasykowi – "Przeminęło z wiatrem" z 1939 roku. Według tych obliczeń "Avatar" zarobił nieco ponad 3,5 miliarda dolarów, a kultowe dzieło z Vivien Leigh i Clark Gable’em – ponad 3,9 miliarda. Nie trzeba zgadywać, że wzbogacił się również Worthington.

"Kim jest Sam Worthington"?

Od premiery "Avatara" w 2009 roku Sam Worthington nie próżnował. Ciężko pracował, łapał szansę za szansą i grał w blockbusterach: "Starciu tytanów" (2010) i "Gniewie tytanów" (2012), kameralnych ("Dług", "Tort", "Zeszłej nocy", "Bracia surferzy", "Chata") i epickich dramatach ("Everest", "Przełęcz ocalonych" Mela Gibsona) czy miniserialach ("Manhunt: Śmiertelna rozgrywka", "Busz w ogniu", "Pod sztandarem nieba"). Do dzisiaj ma w filmografii ponad 45 pozycji, podkładał również głos w grach wideo z serii "Call of Duty".

Mimo to... wielu z nas po prostu go nie kojarzy. Nazwisko Worthingtona często zupełnie nie nam nie mówi i musimy dobrze się zastanowić, gdzie grał ten "typ z 'Avatara'". Dlaczego? Przecież po premierze filmu Camerona wieszczono mu wejście do pierwszej ligi Hollywood. Tymczasem nigdy do niej nie trafił.

Niektórzy twierdzą, że to dlatego, że na kolejną część "Avatara" trzeba było czekać aż 13 lat, a Worthington nie miał aż takiej charyzmy i talentu, żeby zagościć w sercach widzów na dłużej. Ci więc w końcu o nim zapomnieli, zwłaszcza że na horyzoncie szybko pojawił się kolejny przystojny (do tego zabawny i uroczy) Australijczyk, wspomniany już Chris Hemsworth, filmowy Thor.

Zresztą Worthington nigdy nie ubiegał się o bycie gwiazdą i celebrytą oraz chroni swoją prywatność, dlatego było o nim relatywnie cicho (z wyjątkiem 2014 roku, gdy aresztowano go za uderzenie paparazzo Shenga Li, gdy ten śledził jego obecną żonę i matkę trzech synów, australijską modelkę Larę Worthington, wcześniej Bingle – panowie procesowali się, ale załatwili sprawę polubownie w 2015 roku).

Długie prace Camerona nad drugim Avatarem odbiły się więc na karierze Worthingtona. Ale nie tylko to – aktor miał po prostu pecha.

Podczas gdy jego koleżanka z planu Zoe Saldana dostała rolę w "Strażnikach Galaktyki" i stała się gwiazdą Marvela, to żadna inna franczyza z udziałem Australijczyka nie wypaliła. "Terminator: Ocalenie" miał być początkiem nowej trylogii, ale studio porzuciło te plany, z kolei "Starcie tytanów" doczekało się sequela, ale ten już nie przyciągnął tłumów przed ekrany. Oba filmy o Perseuszu, synu Zeusa, otrzymały też bardzo kiepskie recenzje.

Owszem, aktor ma świetne role w filmografii, ale wciąż jego największą rolą jest "Avatar", w którym w większości czasu... jest niebieski. Ciekawszą postacią od Jake'a Sully'ego była również Neytiri, dlatego Worthington – ostry, poważny, mało sympatyczny i szczędzący uśmiechów – nie podbił serc widzów. Niektórzy krytykują go również za brak umiejętności ukrycia swojego australijskiego akcentu (przynajmniej za czasów pierwszego "Avatara") czy drewnianą grę aktorską.

W "Avatarze: Istocie wody" Jake Sully jest już wyłącznie Na'vi, dlatego nie zobaczymy na ekranie twarzy Sama Worthingtona (aktor gra swojego bohatera dzięki motion capture i CGI, słyszymy jednak jego głos). Przed aktorem jednak role w trzeciej i czwartej części franczyzy, a niewykluczone, że również w kolejnych. Może w końcu go zapamiętamy? Albo nawet polubimy?