Warszawski magistrat uzyskał status instytucji pokrzywdzonej w śledztwie, które toczy się przeciwko jej byłemu pracownikowi. Tomasz L., który jak się okazało, był rosyjskim szpiegiem, przez wiele lat pracował właśnie w warszawskim ratuszu. Do pracy tam przyszedł, gdy prezydentem był Lech Kaczyński. Jak sugerują rozmówcy Onetu, działacze PiS mogli się już wiele lat temu zorientować, że L. nie jest godny zaufania.
Reklama.
Reklama.
W marcu 2022 roku ABW zatrzymało Polaka, który szpiegował na rzecz Rosji
Kilka tygodni temu dziennikarzom TVN24 udało się ustalić, że Tomasz L. był nie tylko wiceszefem warszawskiego urzędu stanu cywilnego, ale też był członkiem komisji likwidacyjnej WSI
Onet dotarł do informatorów, którzy opowiedzieli o tym, jak wyglądała praca rosyjskiego szpiega w warszawskim urzędzie miejskim
Z ustaleń dziennikarzy Onetu wynika, że Tomasz L. pracę w warszawskim magistracie zaczął w 2003 roku. Objął jedno ze stanowisk w biurze prezydenta stolicy, którym był wówczas Lech Kaczyński. Zarekomendować miała go późniejsza minister sportu w rządzie Kaczyńskiego, Elżbieta Jakubiak.
Jak podaje Onet, przez braki w wykształceniu początkowo Tomasz L. zajmował niższe stanowiska, jednak później awansował. Wiceszefa w stołecznym urzędzie stanu cywilnego zrobił z niego ówczesny kierownik tej jednostki, Józef Wierzbowski.
PiS odeszedł, szpieg został
Rozmówców Onetu najbardziej zastanawia fakt, że w momencie, w którym doszło do zmiany władzy, wszyscy z "nadania" PiS przeszli wyżej, czyli do pałacu prezydenckiego. W warszawskim magistracie został jednak Tomasz L., który nie tylko dołączył do zespołu za czasów PiS-u, ale też światopoglądowo pasował do ekipy Lecha Kaczyńskiego.
"Zastanawiające jest, że wszyscy z tej ekipy poszli za Lechem Kaczyńskim dalej, do "dużego pałacu" i na inne wysokie stanowiska od PiS. A Tomasz L. został w USC. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Zwłaszcza że od zawsze kreował się na opozycjonistę z czasów komuny, był też bardzo religijny, co pasowało do tego środowiska. Jest kilka teorii na ten temat. Jedna mówi, że sam chciał zostać, bo w USC miał dostęp do ważnych informacji, a już wtedy działał jako szpieg. Tylko że z punktu widzenia wywiadu rosyjskiego dużo bardziej cenny byłby, gdyby miał dostęp do informacji rządowych" – cytuje jednego z informatorów Onet.
Informator redakcji przytacza jednak jeszcze jedną hipotezę. Ta opiera się o to, że być może członkowie PiS "dotarli do jakiejś wiedzy na jego temat i nie chcieli go wziąć ze sobą" lub, że Tomasz L. podpadł czymś swoim kolegom.
"Gdyby cieszył się nadal ich uznaniem, poszedłby raczej dalej ze wszystkimi. Jak zmieniła się ekipa w ratuszu, nominalnie nadal był wiceszefem USC, ale jego rola znacznie osłabła. Został zapewne dlatego, że był pracownikiem z doświadczeniem na swoim stanowisku, robił swoje i jakoś specjalnie się nie wychylał. Z relacji jego współpracowników wiemy jednak, że Tomasz L. wielokrotnie się odgrażał, że jak PiS wróci, to on tu zrobi ze wszystkimi porządek. Ale mijały kolejne kadencje Gronkiewicz-Waltz, przez co był wciąż coraz bardziej sfrustrowany" – informuje Onet anonimowy informator.
Warszawski magistrat ze statusem pokrzywdzonego
Kiedy sprawa Tomasza L. wyszła na jaw, warszawski urząd miasta zgłosił się do śledczych prowadzących postępowanie o nadanie statusu instytucji pokrzywdzonej w tej sprawie. Jak ustalił Onet, ten udało się uzyskać. Taki status daje miastu dostęp do akt, pozwala uczestniczyć w procesie, składać wnioski dowodowe i wskazywać świadków.
W nadaniu statusu mogło pomóc to, że oskarżony o szpiegostwo usłyszał między innymi, że jest odpowiedzialny za kopiowanie i przekazywanie cennych operacyjnie danych, między innymi z archiwów USC, dla Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej.
Nadal nie wiadomo, co było głównym przedmiotem zainteresowania rosyjskiego szpiega, a także, od kiedy miał on pracować na rzecz wywiadu putinowskiego reżimu.