Koń, jaki jest, każdy widzi. Gorzej z zimą, co do której wyznaczników coraz trudniej mieć pewność. Wielokrotne rekordy temperaturowe, które padły w Polsce 1 stycznia 2023 roku, przypominają o zgoła innych maksymalnych amplitudach – tych minusowych, z zimy stulecia, która bynajmniej nie zdarzyła się w 1978 roku.
Reklama.
Reklama.
Polska znów została mistrzem Polski, bijąc swój własny rekord - bo jak wiadomo, najzdrowiej ścigać się ze sobą. Nowy rok rozpoczęliśmy od najwyższej styczniowej temperatury w historii regularnych pomiarów - w Warszawie odnotowano 18,9 stopni Celsjusza.
Z tej okazji można było nie tylko pośmiać się z płaskoziemców, co to w żadne globalne ocieplenie nie wierzą, ale i zostawić czapki w domach.
Small-talkowe gadki-szmatki o pogodzie nie od dziś są przedmiotem żartów. Co innego anomalie - o tych gawędzi się z ekscytacją wartą lepszej sprawy, a po latach wspomina z rodzajem nostalgii i swego rodzaju dumą, że widziało się giga grad czy doświadczyło mega upału na tej tu skórze.
Podniecające jak tsunami
Z klęskami żywiołowymi tak to już jakoś jest, że jeśli bezpośrednio nas nie skrzywdziły, po latach prędzej niż liczbę ofiar pamiętamy nimb ekscytacji z cyklu "dzieje się". Takiego losu doczekała się choćby powódź tysiąclecia w 1997 roku.
Spróbujcie rzucić rodzicom czy dziadkom hasło "zima 1978 roku" , a uwolnicie Krakena egzotycznych jak na naszą szerokość geograficzną wspomnień. Są jednak i pogodowe ekstrema, o których już nawet najstarsi górale zapomnieli.
Weźmy taką zimę stulecia - która mimo ówczesnych nagłówków prasowych nie zdarzyła się w 1978 roku, ale pół wieku wcześniej.
W ogóle rok 1928 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi (na przykład chmury śnieżne i słupki rtęci) zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
Lato było upalne, zaś świeżo upieczeni obywatele Rzeczpospolitej obawiali się, że czeka ich powtórka sprzed zaledwie siedmiu lat, gdy padł do dziś niepobity rekord temperaturowy - przekroczenie 40 stopni Celsjusza w cieniu.
I choć koniec końców aż tak gorąco, jak w 1921 nie było, jesienne deszcze po bardzo suchym lecie skończą się rozregulowaniem cyklu wegetacji roślin, co w połączeniu z zimą stulecia będzie miało poważne konsekwencje.
Miss marznie
Bo i dwudziestolecie międzywojenne to w Polsce nie tyle (albo raczej: nie tylko) bale, rauty i neony, ale i wciąż żywa zmora przednówka. Szacuje się, że jedna piąta mieszkańców niespełna 30-milionowego kraju chodziła głodna niezależnie od pory roku.
Rozstrzał klasowy młodziutkiego państwa świetnie obrazuje inne zapomniane wydarzenie z 1929 roku - zaledwie dwa tygodnie przed całkowitym paraliżem kraju, gdy w Warszawie zaczynały się już problemy z opałem, w hotelu Polonia w atmosferze wielkie pompy po raz pierwszy wybrano Miss Polonię.
Została nią Władysława Kostakówna, która prawdopodobnie już wkrótce musiała jak inni warszawiacy i warszawianki walczyć o przetrwanie. W przeciwieństwie do swoich konkurentek, wśród których będą hrabianki i córki notabli politycznych - jak Hanna Daszyńska - Kostakówna mieszkała wówczas na Pradze z chorą matką, którą w dodatku utrzymywała.
Duże mrozy zaczęły się dopiero po Nowym Roku, wraz z napływem zimnego wyżu znad Syberii. Prawdziwy paraliż Najjaśniejszej miał nadejść jednak dopiero w lutym, gdy temperatura zaczęła spadać i do minus 40 stopni - i to właściwe na terenie całego kraju. Zresztą do dziś niemal połowa z 50 rekordów najniższych temperatur odnotowanych w Polsce padła właśnie w lutym 1929 roku.
Pajacyki na rozgrzewkę
Zamknięcie szkół było już właściwie tylko formalnością - większość dzieci przestano wypuszczać z domów kilka tygodni wcześniej, gdy temperatury spadły do minus 20.
W Warszawie działały już prowizoryczne punkty pomocy medycznej, bo i szpitale nie miały jak pomagać osobom z odmrożonymi dłońmi, stopami, ale też nosami i uszami. Po kilku tygodniach mrozów w mieście skończyły się bandaże.
Zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego szkoły powinny zostać zamknięte dopiero, gdy temperatury w klasach spadały poniżej 10 stopni (co ciekawe, w przedziale temperaturowym 10-15 nauczycielom zalecano po prostu robić przerwy na ćwiczenia ruchowe). Szkół nie dało się dogrzać już nawet nie ze względu na wzmagający się mróz.
W całym kraju brakowało węgla - i to mimo wprowadzenia racjonowania opału, którego żelazne rezerwy w miastach kurczyły się z dnia na dzień. By się ogrzać, stolica potrzebowała około 20 składów towarowych załadowanych węglem, tymczasem w dniach największego mrozu (10-14 lutego) do miasta docierało nie więcej niż trzy tego typu pociągi.
I to pomimo ograniczenia o połowę ruchu pasażerskiego, by wszystkie siły skoncentrować na przewozie opału, narzędzi i pożywienia. Ludzie zaczęli bić się o węgiel, a także go kraść - choćby i tylko kilka garści.
Bo i zima stulecia nie tylko mrozem, ale i śniegiem stała. Choć opady nie były aż tak duże, jak w 1978 roku, mówimy wszak o latach 20. Pod koniec 1928 roku w kraju było zaledwie kilkanaście tysięcy samochodów osobowych, transport był oparty na kolei, zaś poza największymi miastami system odśnieżania właściwie nie istniał - bo i czym?
Na ulice wyjechały wszystkie ciężarówki, na których paki służby porządkowe, wojsko, ale i mieszkańcy zagarniali łopatami śnieg wywożony potem za miasto. Swoją drogą i wyjazd z tegoż do najłatwiejszych nie należał. Władze wykorzystały wówczas ni to czołgi ni samochody pancerne Renault, do których doczepiano prowizorycznie klecone "skrzydła" - miały chronić drogi dojazdowe do stolicy.
Komunikacja była jednak utrudniona i w inny sposób - połączenia telegraficzne i telefoniczne zostały pozrywane. Warszawa nie miała łączności z większością miast, w tym między innymi z Poznaniem, Gdańskiem czy z Katowicami.
Zaspa 400-metrowa
Największym problemem była jednak sparaliżowana kolei, bo i od niej zależała dostawa węgla na północ kraju. Zaspa na linii Przemyśl-Rzeszów miała ponad 400 metrów szerokości i ponad 2 wysokości - i rzecz jasna trzeba było ją zlikwidować pracą rąk ludzkich, bo i stosowane dotychczas pługi na lokomotywy nie radziły sobie w takich warunkach.
Problemem był też wiatr nieustannie nawiewający na trakcję śnieg z pól. W newralgicznych miejscach tysiące ludzi budowały na siarczystym mrozie mury z bloków śnieżnych, żeby ratować to, co dało się już odśnieżyć.
Tyle że w niektórych miejscach i tak na niewiele się to zdało, bo wraz ze spadkiem temperatury pękały i tory. Lwów przez kilka tygodni był właściwie odcięty od świata, bo i z dziewięciu tras kolejowych dochodzących do miasta, przejezdna była tylko jedna.
Warszawa niewiele mogła zrobić - tam, gdzie jeszcze się dało, wysyłała lokalnym władzom pociągi załadowane łopatami, kilofami i pługami motorowymi, na których nadmiar nie mogła narzekać i stolica.
Ten jeden, jedyny raz na coś przydało się grasujące w kraju bezrobocie. Kto nie musiał, z domu nie wychodził - co innego ludzie, którzy nie mieli co jeść - o napaleniu w piecu nie wspominając.
Bo jak nietrudno się domyślić, wraz z przedłużającymi się mrozami zaczęło brakować nie tylko opału, ale i pożywienia. W całej Warszawie w lutym właściwie już nie dało się kupić jarzyn - czego mieszkańcy wsi nie odłożyli dla swoich rodzin, to przemarzło.
Kawka na osłodę
Ziemianki stanowiły za słabą ochronę przed siarczystym mrozem, zaś w chatach szybko kończyło się miejsce, bo i priorytetem była ochrona zwierząt hodowlanych. Nawet w nowoczesnych jak na ówczesne czasy obejściach zdarzało się, że krowy przyprowadzano z obór i stodół do domów.
Sytuacja była tak dramatyczna, że władze Warszawy podjęły decyzję o wydawaniu mieszkańcom darmowej zupy i osłodzonej (co podkreślała prasa) kawy. A żeby obywatele nie zamarzli w ramach wyprawy po obiad, na ulicach rozstawiano koksowniki.
W zimę stulecia gorący posiłek był łakomym kąskiem nie tylko dla najuboższych. Tym bardziej że popękała i część wodociągów, mimo że rury znajdowały się blisko dwa metry pod ziemią, mróz uniemożliwiał zaś ich naprawę.
Jasne, można było rozpuścić śnieg, ale już żeby ugotować wodę, trzeba było mieć opał. Część mieszkańców gromadziła się w pootwieranych ze względu na niskie temperatury kościołach. I trudno powiedzieć, czy przeważała tu wiara, że w kupie raźniej, czy też chęć oddania się pod boską opiekę.
Bodajże najbardziej spektakularne wcielenie zimy 1929 roku można było obserwować na wybrzeżu, gdzie całkowicie zamarzły porty w Gdańsku i Gdyni wraz z cumującymi tam 18 statkami. A czegoś takiego nie widzieli nawet najstarsi rybacy.
Lód głęboko wrzynał się w morze - przykuty do niego był i jeden ze statków, który znajdował się blisko dwa kilometry od brzegu. Kolejny raz Bałtyk zamarznie dopiero dwadzieścia lat później.
Anomalii przyrodniczych było więcej - pod obejścia podchodziły wilki, zaś nad Krakowem latały złowieszczo kruki, które, choć bywają nagminnie mylone z wronami czy gawronami, są od nich znacznie większe i raczej nie pojawiają się w miastach. Z lasu wypędziła je, podobnie jak wilki, niemożność zdobycia pożywienia.
W drugiej połowie lutego mróz zaczął wreszcie puszczać, co nie oznaczało bynajmniej, że zima stulecia ma się ku końcowi. Minusowe temperatury utrzymywały się jeszcze do kwietnia, gdy nad Morskim Okiem wciąż leżały niemal trzy metry śniegu.
Najdotkliwsze straty można było w pełni oszacować dopiero z nadejściem wyczekiwanej wiosny. Choć gruba pokrywa śnieżna uratowała zasiewy zbóż ozimych, sady były w ruinie. Połowa jabłoni nie zakwitła, zaś przetrwały głównie nisko cenione i tanie antonówki. Jeszcze gorzej było z gruszami - zima stulecia wykończyła 90 proc. z nich. Ile osób zamarzło - tego nigdy nie oszacowano.
Na powtórkę z rozrywki zimy 1929 roku raczej nie mamy co liczyć. Ale może będziemy mieli przynajmniej do opowiedzenia prawnukom jakąś anegdotkę z wojny o wodę czy innej trąby powietrznej stulecia.