– Koniec lat osiemdziesiątych był ostatnią chwilą, kiedy w tzw. towarzystwie funkcjonował określony kulturalny kanon. W przypadku konkretnych książek zwyczajnie nie wypadało powiedzieć: "nie czytałem, bo to mnie nie obchodzi". Dziś jest inaczej – przyznaje w rozmowie z naTemat badacz literatury Dariusz Nowacki.
O ostatniej książce, którą naprawdę można uznać w Polsce za lekturę obowiązkową, “empikowskim” odbiorcy kultury, klasie średniej i śmierci inteligenta rozmawiamy z krytykiem literackim i badaczem literatury, dr hab. Dariuszem Nowackim.
W jednym ze swoich felietonów w “Polityce” Michał Witkowski pisał kiedyś, że “prawdziwych, tradycyjnych inteligentów” jest dziś już bardzo niewielu. Jego zdaniem równie mało jest również dzieł, których znajomości wymaga się “obowiązkowo” od człowieka na poziomie. Witkowski powołał się też w swoim tekście na pana wypowiedź. Według niego powiedział pan kiedyś, że “ostatnim dziełem, jakie wypadało znać wszystkim, było bodajże „Imię róży” Umberto Eco. Potem wszystko się poplątało”.
dr hab. Dariusz Nowacki – krytyk literacki i badacz literatury, pracownik Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, redaktor kwartalnika kulturalnego „Opcje".
Rzeczywiście, tak powiedziałem. W pewnym sensie “Imię róży” naprawdę było ostatnią lekturą obowiązkową w naszym kraju. Zastrzegam jednak od razu, że choć takie samo stwierdzenie przypisuje się Przemysławowi Czaplińskiemu, to wypieram się plagiatu (śmiech). Najprawdopodobniej obu nam przyszedł do głowy ten sam przykład, który z biegiem czasu stał się może trochę takim bon motem. Może to tylko dowód na to, że rzeczywiście coś jest na rzeczy?
“Imię róży” w Polsce wydano w 1987 roku, dwa lata później rozpoczęła się transformacja ustrojowa. Zapewne lokowanie “śmierci polskiego inteligenta” w tym okresie nie jest przypadkiem?
Co ciekawe, “Imię róży” przeczytaliśmy w Polsce z dużym opóźnieniem. Napisana w 1980 książka zdecydowanie wcześniej ukazała się np. w Czechach, było to bodaj w 1984 roku. Tymczasem my musieliśmy czekać. W każdym razie ma pan rację, koniec lat osiemdziesiątych to była ostatnia chwila, kiedy w tzw. towarzystwie, czyli pośród “inteligencji pracującej miast i wsi”, jak to się wówczas mówiło, rzeczywiście funkcjonował określony literacki, ale i po prostu kulturalny, kanon. W przypadku konkretnych książek zwyczajnie nie wypadało okazywać swojego desinteressement, mówić: “nie czytałem, bo to mnie nie obchodzi”.
Na czym polegały mechanizmy, które sprawiały, że tak właśnie wyglądała wówczas sytuacja?
Istniało powszechne w pewnych kręgach oczekiwanie, że ich członkowie będą w stanie sprostać odpowiednim intelektualnym, kulturalnym standardom. Działało to trochę na zasadzie szantażu, dzięki czemu pewna, choć uczciwie trzeba to przyznać – najczęściej pobieżna i powierzchowna – orientacja w zasobach kultury wysokiej była po prostu konieczna. Proszę zauważyć, że nawet wspomniane “Imię róży” jest jednak pozycją, której lektura wymaga pewnego kapitału kulturowego.
Co przede wszystkim zmieniło się po 1989 roku?
O ile przed tą datą można mówić o inteligencji, którą jako formację społeczną definiował udział w kulturze, to dziś mówimy raczej o klasie średniej, określanej przede wszystkim przez swój udział w konsumpcji. Często przywołuję tu figurę “odbiorcy empikowskiego”, który wchodząc do jednego z salonów tej sieci bez wahania jest w stanie wydać 300 zł. Ma pieniądze, więc kupi sobie kilka płyt, film i dwie, konieczne grube książki. Kontakt z kulturą został wchłonięty przez logikę rynku i system produkcji kulturalnej.
Czyli spogląda pan z nostalgią na czasy PRL?
Nie przesadzajmy. Choć rzeczywiście wśród inteligentów funkcjonowało wtedy rytualne przywiązanie do kultury, to socjalistyczna utopia masowego ukulturalnienia społeczeństwa była fikcją. To, że ludzie oglądali w telewizji wartościowe, kulturalne programy, wynikało tylko z faktu, że nie było dla tych audycji alternatywy. Dziś możemy “głosować pilotem”, więc programy takie, jak TVP Kultura skazane są na śladową oglądalność. Jednak wizja wielomilionowej publiczności ceniącej wysoką kulturę to oszustwo i pusty frazes późnego PRL.
Wracając do dzisiejszych czasów – dlaczego jeszcze tak trudno być inteligentem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa?
Zmieniło się samo pole kulturowe – nie jest już tak hierarchicznie zbudowane, różne formy twórczości stały się w nim równoprawne. Koncerty popowe, gry komputerowe, czy komiksy, traktuje się dziś jako pełnoprawne elementy kultury. Świadczy o tym chociażby fakt, jak dużo miejsca w rubrykach kulturalnych dzienników poświęca się właśnie takim, uważanym kiedyś za niepoważne, formom.
Czy można więc obwieścić ostateczną śmierć ”klasycznego” inteligenta?
Myślę, że niestety tak. Istnieją jeszcze resztki tego etosu, trwają pewne rytuały, wciąż mówi się chociażby o słynnych “dobrych, żoliborskich domach”, wychodzi także “Tygodnik Powszechny”. Ale już jego nakład jest najlepszym dowodem na to, że jesteśmy świadkami zmierzchu inteligentów. Dziś zastępuje ich formacja post-inteligencka, czyli klasa średnia.
Co więc wyróżnia dziś tych, którym bliska jest postawa dawnych inteligentów?
Nadąsanie (śmiech).
Jak to?
Chodzi mi o pewną zgryźliwość zabarwioną nostalgią. Mam na myśli postawę typu “Wielkie kino to już było”. I tak samo z teatrem i literaturą. Zwrot ku przeszłości jest bardzo wyraźny – zauważmy, że to, co uważa się np. w literaturze za sacrum, zawsze “już było”. Stąd dzisiejsza popularność dzienników Mrożka czy Białoszewskiego. To “tam”, w przeszłości, a nie “tu”, jest prawdziwa literatura.