– To było uprowadzenie, mieliśmy do czynienia z nielegalnym pozbawieniem wolności – przekonuje Roman Giertych, który jest pełnomocnikiem jednej z nastolatek uczestniczących w wypadku radiowozu, do którego doszło kilka dni temu. Wraz z koleżanką miała do niego zostać zaproszona przez jednego z policjantów. – Wybrał jedną z dziewczyn i kazał jej wsiąść do samochodu. (...) Zdaniem mojej klientki one miały szczęście, że doszło do tego wypadku – opowiada Giertych.
Reklama.
Reklama.
Zdaniem Romana Giertycha policja nie robi wszystkiego, by policjanci, którzy bezpodstawnie przewozili w radiowozie dwie nastolatki, ponieśli konsekwencje
Mecenas, który reprezentuje młodszą z dziewczyn poszkodowaną w zdarzeniu, opisał okoliczności wypadku, bazując na relacji swojej klientki
– [Policjant] wybrał jedną z dziewczyn i powiedział do niej: "wsiadaj do samochodu" - mówi
– Reakcja policji pokazuje, jaki był motyw: uprowadzenie, bo mieliśmy do czynienia z nielegalnym pozbawieniem wolności – opisuje
Roman Giertych reprezentuje młodszą z nastolatek, która była uczestniczką wypadku z udziałem policyjnego radiowozu. Gdy w nocy z poniedziałku na wtorek pojazd uderzył w drzewo w miejscowości Dawidy Bankowe, jechała nim wraz z 19-letnią koleżanką i dwoma policjantami (jeden służy w policji od 18 lat, drugi od 10 miesięcy; w chwili wypadku kierował starszy funkcjonariusz). Od początku kontrowersje wzbudził fakt, że nastolatki w ogóle znajdują się z policjantami w autobusie: nie miały statusu podejrzanych.
Giertych o wypadku radiowozu, do którego zabrano nastolatki. "Informacje podawane przez policję są kłamliwe"
Już wcześniej pojawiały się informacje, że policjanci mieli kazać wsiąść do radiowozu starszej z dziewczyn. Ta miała poprosić 17-latkę, by jej towarzyszyła. Gdy doszło do wypadku, policjanci nie wezwali karetki. Do szpitala zawieźli je znajomi. Jedna z dziewczyn ma m.in. złamaną kość nosową.
Giertych w zamieszczonym na kanale na YouTube nagraniu przekazał, że "informacje przekazywane w przestrzeni publicznej, również przez policję, są kłamliwe", i z tego powodu chciałby zrelacjonować przebieg wydarzenia jeszcze raz.
Jak opisał, nim doszło do zdarzenia, dziewczyny wraz ze znajomymi wybrały się na przejażdżkę dwoma samochodami. W jej trakcie grupa miała zauważyć pożar na poboczu drogi. - Próbowali go ugasić, ale nie dali rady. Wezwali straż pożarną, na miejsce przybyła również policja. Gdy policja przyjechała, zaczęła z niewiadomych powodów spisywać młodzież, która zawiadomiła straż o pożarze.
– Podczas spisywania padały różne żarty, również o charakterze niewybrednym. Jeden z policjantów, wskazując na palące się światło wodu straży pożarnej, tzw. koguta, rzucił do dziewczyn, że "może jej pokazać innego policjantów" – dodał Giertych.
Starszy z policjantów miał zapytać nastolatki i ich znajomych, czy mają narkotyki, usłyszał, że nie. – [Policjant] wybrał jedną z dziewczyn i powiedział do niej: "wsiadaj do samochodu". Była przerażona, wsiadła, ale poprosiła koleżankę – właśnie moją klientkę – żeby też wsiadła do samochodu. Ci młodzi ludzie [znajomi] protestowali, pytali, dlaczego mają one wsiąść do radiowozu, zwłaszcza protestował chłopak młodszej z dziewczyn. Policjanci przez chwilę wprowadzali coś do systemu policyjnego, po czym nagle, z piskiem opon ruszyli – opisał.
Giertych o wypadku radiowozu z nastolatkami: "to było uprowadzenie"
Jak dodał Giertych, według tego, co powiedziała mu reprezentowana przez niego 17-latka, miała ona pytać policjantów, gdzie jadą, ale nie uzyskała na to odpowiedzi. Dziewczyny miały dwa razy zaalarmować, że nie mogą zapiąć pasów, nie dostały na to odpowiedzi.
– Samochód przejechał z dużą prędkością dwa kilometry i na zakręcie doszło do wypadku, uderzył w drzewo. Było ciemno, godzina 21:30-40. Dokonaliśmy wizji lokalnej, skręcali w dróżkę asfaltową, ona prowadziła w stronę lasu, odludzia. Zupełnie w drugą stronę był komisariat w Pruszkowie – zaznaczył.
Giertych dodał także, że po wypadku młodszy z policjantów miał zapytać dziewczyny, czy nic im się nie stało, a starszy miał do nich rzucić: "spier***". – Nie udzielono im żadnej pomocy, nie wezwano karetki, mimo że moja mocodawczyni miała złamany nos m.in., była cała zalana krwią. Ta reakcja policji też pokazuje, jaki był motyw: uprowadzenie, bo mieliśmy do czynienia z nielegalnym pozbawieniem wolności. To były działania o charakterze przestępczym, a reakcja po wypadku wskazuje na próbę ukrycia tego faktu – wskazywał.
– To musi być do końca wyjaśnione. W przekonaniu rodziny i moim policja już na wstępnym etapie zachowuje się tak, jakby próbowała pomóc uniknąć tym policjantom odpowiedzialności karnej – dodał Giertych. – Moja klientka uważa, że one miały szczęście, że doszło do tego wypadku – skwitował.
Zaapelował, żeby wszystkie osoby, które słyszały o podobnych zdarzeniach m.in. w okolicach Pruszkowa, zgłaszały się do jego kancelarii. Zostanie im zapewniona anonimowość.
Policjanci nie zostali zawieszeni. "Wszczęto czynności dyscyplinarne"
Słowa Giertycha są spójne z wypowiedzią matki 17-latki, która po zdarzeniu udzieliła wywiadu "Faktom" TVN. – Policja ruszyła z bardzo dużą prędkością, zaczęła krzyczeć, że gdzie oni ją zabierają. Była przerażona, bo oni bardzo szybko jechali, nie miała zapiętych pasów. (...) Policjant [po wypadku] wyszedł, zobaczył, że żyją i powiedział "a teraz spier***** – mówiła.
Z kolei sama 17-latka rozmawiała z "Gazetą Wyborczą". – Uderzyłam głową w szybę i w drzwi lewą stroną ciała. Mam obitą nogę i bark, złamany nos. Wyczołgałam się z auta i upadłam. Głowę trzymałam pomiędzy kolanami, miałam krew w ustach – powiedziała "GW".
Postępowanie w sprawie prowadzi prokuratura w Pruszkowie. Policjanci nie zostali zawieszeni, ale zostały wobec nich wszczęte czynności dyscyplinarne. Są na zwolnieniach lekarskich, mają też zakaz korzystania z policyjnych samochodów. "Nie mamy żadnych podstaw do tego, by te osoby w tym radiowozie się znalazły. Stąd decyzja o wszczęciu czynności dyscyplinarnych wobec policjantów – przekazał Sylwester Marczak, rzecznik Komendy Stołecznej Policji.