Czy życie bez dziecka nie traci swojego sensu?
Czy życie bez dziecka nie traci swojego sensu? Fot. Jacek Łagowski / Agencja Gazeta

Cieszy mnie szeroka i burzliwa dyskusja nt. dzietności, ale martwi – i jest mocno symboliczne – to, że tak mało w niej głosów zwolenników posiadania dzieci. Cóż, to tylko potwierdza, że jest o czym rozmawiać - ojciec trzynastolatka odpowiada komentatorom, wypowiadającym się pod tekstem "Porażka naszego pokolenia, mamy coraz więcej wymówek, żeby nie mieć dzieci".

REKLAMA
„Co ma do powiedzenia facet, który wpadł w wieku 18-lat?” – główny, dość atrakcyjny, ale mało merytoryczny kontrargument wobec mojej opinii na temat strachu przed posiadaniem dzieci. Odpowiedź jest prosta: nawet jeśli zostałem rodzicem będąc nastolatkiem, to mam ciut więcej do powiedzenia w tym temacie niż ci, którzy dzieci nie posiadają. Zwłaszcza, że przeszedłem w związku z tym znacznie więcej trudności, niż rodzic „planujący”, zderzyłem się z większą liczbą ścian, ale w sumie mam za swoje – zachowałem się jak gówniarz, więc swoje musiałem odpokutować, i nie piszę tego z ironią. Mimo wszystko przeszłości bym nie zmienił, uważam, że dziecko to najlepsze co mnie spotkało w życiu. I im dłużej jestem ojcem, tym bardziej moje przekonanie się utrwala. Czytający to rodzice wiedzą, o czym mówię.
Nie znam osobiście nikogo, kto powiedziałby „żałuję, że mam dziecko”. Poważnie, nigdy nie trafiłem na osobę, od której usłyszałbym takie twierdzenie. Natomiast zdarzało mi się rozmawiać z takimi, którzy mówili „zmarnowałem sobie życie, jest już za późno”. Albo tak: „Poświęciłam się karierze i nic z tego nie mam. Gdybym wiedziała, że tak to będzie wyglądać, rozegrałabym to inaczej. Teraz mam 40 lat i jest za późno”. Odnotowuję, że ten żal za utraconą możliwością posiadania dzieci dotyczy głównie kobiet. Bo facet ma o tyle łatwiej, że jego biologiczna furtka zamyka się dużo później.
Inny argument: „to prywatna sprawa, czy chce się mieć dzieci, czy nie”. To zależy jak na to spojrzeć. Bo dziecko X wychowywane przez rodzica Y, będzie kiedyś pracować nie tylko na Y, ale też na bezdzietnego Z. Troszkę to niesprawiedliwe, bo kiedy Z hula po świecie i nic nie musi, Y inwestuje w dziecko X, posyła do szkoły, uczy języków, wysyła na wycieczki itd. Owszem, zarówno Y jak i Z płacą podatki, które idą na edukację, opiekę medyczną i inne sprawy dotyczące dzieci, ale to Y ponosi masę dodatkowych kosztów, o czasie i energii nie wspominając. Z ich nie ponosi, za to chętnie skorzysta z pracy dziecka X w przyszłości. I choćby nie wiem, jak przekonywał, że sam sobie zadba o swoją przyszłość, to się myli. Pracujący pracują na niepracujących – tak po prostu jest i tak prawdopodobnie będzie w przyszłości.
Kolejne komentarze: „gdyby państwo wspierało rodziców, dzieci rodziło by się znacznie więcej.” W stu procentach zgadzam się z opinią, że państwo daje ciała w tej materii, że ktoś, kto decyduje się na dziecko zostaje z tym zupełnie sam, bez wsparcia. Tylko że na jakiekolwiek ruchy państwa można czekać w nieskończoność, a zegar biologiczny tyka. Można się obrazić i powiedzieć „jak nie to nie” i na złość babci odmrozić sobie uszy. Tylko tak naprawdę największą krzywdę wyrządzi się sobie i swojej przyszłości, a nie państwu.
„Facet który wpadł” ileś tam lat temu daje radę, choć lekko – przyznam – nie było i nie jest. Teraz wychowuję dwójkę dzieci, w planach jest trzecie. Czasy są trudne, wydaje mi się, że trudniejsze niż kiedykolwiek, powiedziałbym – bezlitosne, niepewne i niesprzyjające. W sumie nawet w PRL pracujący facet mógł utrzymać niepracującą kobietę, a teraz to wcale nie jest takie proste. Ale to jeszcze nie powód, żebym zmieniał swoje plany. Choćby dlatego, że kiedy odwiedzam swoich rodziców, widzę, jak się z tego cieszą. Też się kiedyś chcę tak cieszyć. Na pewno więcej radości sprawi mi wizyta syna czy córki, niż folder ze zdjęciami z wycieczki do Etiopii, na którą być może byłoby mnie stać, gdybym nie miał dzieci. Popytajcie tak szczerze bezdzietnych czterdziestoparolatków, a szczególnie bezdzietne czterdziestoparolatki, czy czegoś im w życiu nie brakuje i czy nie mają poczucia, że kariera i wycieczki to za mało, żeby żyć pełnią życia.
Każdy ma swoje argumenty i nikt nikogo do swoich nie przekona. Rozmowa o dzietności stała się trochę jak rozmowa o gustach albo religii, o których – jak wiadomo – dyskutować nie ma sensu. Szkoda, bo w odróżnieniu od gustów czy religii sprawa dzietności nie jest sprawą osobistą, tylko społeczną. Każdy demograf czy ekonomista powie, że jako społeczeństwo kopiemy sobie grób.