Firmowy wyjazd integracyjny to seks, wódka i balangi do białego rana. Tak przynajmniej wygląda to we wspomnieniach większości pracowników. Piotr Wikarek postanowił ten schemat przełamać i zaczął organizować wyjazdy, na których nie traci się czasu na gry towarzyskie, tylko pomaga się potrzebującym. Zamiast zabawy w chowanego, buduje się plac zabaw w Rwandzie, zamiast w hotelu, śpi się w namiocie pod rozgwieżdżonym niebem Etiopii, a zamiast kaca, na drugi dzień czuje się satysfakcję.
"Imprezy motywacyjne opierają się na oklepanych scenariuszach typu walka na miecze, gonitwa po lesie ze skrzynią pełną skarbów, czy parki linowe. Wszystko się kończy jednym wielkim kacem" – opowiada Piotr Wikarek w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" i rzeczywiście można mu uwierzyć. Zanim rzucił wszystko i na poważnie zajął się swoją firmą przez lata pracował w korporacji. W końcu jednak i jego cierpliwość się skończyła.
Zamiast kaca, ciężka praca
Przestał go bawić wyścig na coraz lepsze samochody i gonitwa za wynikiem. Postanowił swoją energię skierować w zupełnie inną stronę. Założył Navegadores – stowarzyszenie, które zajmuje się pomaganiem potrzebującym w krajach trzeciego świata. Nie jest to jednak typowa fundacja, która tylko zbiera pieniądze na koncie. Ani też firma organizująca wyjazdy integracyjne, w trakcie których przypadkiem wykonuje się jakiś projekt. – To organizacja pomocowa, której model działania zakłada angażowanie biznesu do realizacji projektów rozwojowych, a integracja uczestników to tylko jeden z jego wielu aspektów – tłumaczy Wikarek.
"Zakładając Navagadores, pomyśleliśmy: skoro firmy wydają niemałe pieniądze, żeby ich pracownicy przez tydzień popijali tequille gdzieś na gorącej plaży, to spróbujmy ich przekonać, żeby te potencjały – z jednej strony budżetowy, z drugiej osobowy – gdzieś przekierowali. Zamiast leżeć pod palmami, niech pojadą do Afryki i zelektryfikują ośrodek zdrowia, zbudują studnię, wyremontują wiejską szkołę czy postawią plac zabaw dla niewidomych dzieci – tłumaczy w wywiadzie. Pomysł, choć wydaje się szalony, zaskoczył. Oczywiście nie jest łatwo przekonać właścicieli firm, żeby wysłali swoich pracowników na tygodniowy wyjazd w nieznane, ale nie jest to niemożliwe. Do tej pory Wikarkowi udało się zrealizować cztery takie wyjazdy. Wszystkie zakończone sukcesem.
Dwanaście godzin harówy
– Uczestnikami najczęściej są mężczyźni zajmujący wysokie stanowiska w firmie, choć zdarzają się również wyjątki – mówi Wikarek. – Co ciekawe, decyzję o zaangażowaniu się firmy w projekt częściej podejmuje dział marketingu niż HR. Dla nich taki wyjazd ma dużą korzyść wizerunkową. Poza zrzeszonymi grupami zdarzają się też osoby prywatne, które decydują się na wyjazd z potrzeby serca. Ostatnio był to architekt, przedtem pani prezes dużego banku. Zamiast jechać na urlop zdecydowała się pomagać w Afryce – opowiada. W przypadku wyjazdów z Navegadores pomoc oznacza ciężką harówkę. Uczestnicy pracują często po 12 godzin dziennie w warunkach, które nie przypominają tych, które zostawili w swoich komfortowych biurach. Remontują, kopią, kładą kable.
Co ciekawe, ciężka fizyczna praca ich nie odstrasza, tylko cementuje relacje. – Tydzień spędzonym z moim klientami i współpracownikami w Etiopii pozwolił mi poznać ich lepiej, niż przez ostatnie lata – mówi Adam Krzywoń, współwłaściciel firmy Prointech. – Z wyjazdu wróciliśmy zintegrowani i szczęśliwi jak nigdy dotąd. Choć praca była ciężka, to dawała ogromną satysfakcję. Oczywiście były trudne momenty, ale świadomość, że robimy coś razem bardzo nas mobilizowała. Każdy z nas chciał przed sobą udowodnić, że potrafi. Dodatkowo działał na nas fakt, że robiliśmy coś dla kogoś. Nigdy nie zapomnę twarzy miejscowej ludności, kiedy oddawaliśmy im do użytku wyremontowany budynek. Wyjazd do Etiopii nie tylko poprawił moje relacje biznesowe, ale też przyniósł mi wiele osobistych korzyści. Wyciszyłem się i zrozumiałem kilka spraw, nad którymi w kieracie pracy nie miałem czasu się zastanawiać – dodaje Krzywoń.
Strach przed pomaganiem
Koszt wyjazdu z Navegadores niewiele różni się od tego, który trzeba ponieść organizując klasyczną integracyjną libację. Mimo to, niewiele firm decyduje się na takie rozwiązanie. – Argumenty, które najczęściej słyszymy, to obawa przed tropikalnymi chorobami i niebezpieczeństwem – mówi Wikarek. – Wiele firm nie może też zrozumieć, dlaczego chcemy jechać do Afryki, zamiast zająć się pomaganiem w Polsce. Uważają, że w pierwszej kolejności trzeba działać lokalnie, a dopiero potem porywać się na wielkie przedsięwzięcia. Takie podejście to dowód małomiasteczkowej mentalności. Pomagamy tam, gdzie nasza pomoc jest najbardziej potrzebna. W Polsce wbrew pozorom nie jest tak źle. Wszyscy mamy dostęp do pitnej wody, mamy bezpłatną edukację i taką czy inną służbę zdrowia. W Afryce takie warunki to luksus – tłumaczy Wikarek.
Firmy, które postanowiły zaryzykować, nie pożałowały. Wyjazdy z Navegadores przynoszą korzyści na wielu różnych poziomach. Trudne warunki i ciężka praca sprawiają, że relacje między pracownikami zacieśniają się. Po tygodniu harówki wraca się albo jako śmiertelny wróg, albo przyjaciel na całe życie. Inny scenariusz nie istnieje. Oczywiście działalność stowarzyszenia może budzić wiele kontrowersji. W końcu kto powiedział, że wyciągnięty z korporacji pracownik będzie umiał skutecznie naprawić dach, czy położyć kable. Doświadczenie Wikarka pokazuje jednak, że dla chcącego nic trudnego.
– Wbrew pozorom kładzenie kabli, czy obsługa szlifierki nie jest taka trudna – mówi. – Wystarczy kilka godzin pracy pod okiem specjalisty, żeby nauczyć się podstawowych czynności – tłumaczy Wikarek. Ciężka praca nie jest jedyną zaletą wyjazdu. Liczy się też fakt, że ludzie, którzy na co dzień żyją w pełnym udogodnień świecie, muszą zmierzyć się z inną rzeczywistością. – W Afryce nie jest tak, że wszystko ma się pod nosem. Po narzędzia trzeba czasem jechać nawet trzy godziny. Jeśli zapomni się czegoś ważnego nie ma powrotu. Tu pokora i cierpliwość znaczą coś zupełnie innego. To wartość, której na próżno można szukać w naszym świecie – dodaje.