Gdyby ktoś powiedział przed finałem pchnięcia kulą Tomkowi Majewskiemu, że trzykrotnie poprawi rekord Polski i skończy rywalizację z wynikiem 21:72, pewnie bardzo by się cieszył. Gdyby ktoś powiedział mu dzisiaj rano, że sięgnie po brąz, do śmiechu już by mu nie było. A jednak, Polak zdobył brązowy medal mistrzostw świata. Po konkursie, który przejdzie do historii, bo stał na niebotycznym poziomie.
To miała być rywalizacja polsko - niemiecka. Majewski - Storl. Storl - Majewski. Ale, jak to często bywa, gdzie dwóch się biło, tam trzeci skorzystał. Wygrał Amerykanin Whiting, który uzyskał równe 22 metry. Nie trzeba chyba dodawać, że to najlepszy wynik sezonu.
Niesamowite u Tomka Majewskiego jest to, jak dużo od siebie wymaga. Pierwsza próba. Kula leci daleko, Polak poprawia o kilka centymetrów własny rekord Polski. Przeciętny lekkoatleta skakałby z radości. Ale nie Majewski. Po nim widać było złość, a zamiast "hurrra" z ruchu jego ust można było odczytać słowo składające się z "k" i pięciu liter. On po prostu wiedział, że coś mógł zrobić lepiej. Że trochę zawiodła technika. Że stać go na więcej.
I w następnych próbach tę wielką formę pokazał. Rekord Polski w hali, który jeszcze o 18.15 wynosił 21,20 teraz jest już lepszy o ponad pół metra. To tak jakby Stoch poprawił rekord dużej skoczni o jakieś osiem metrów.
Są trzecie miejsca, które są dla sportowca porażką, ale są i takie, z których należy się cieszyć, bo samemu zrobiło się wiele a po prostu inni byli w niewyobrażalnej formie. To zdecydowanie ten drugi przypadek.
Przed konkursem mówiło się o tym, że przekroczenie 21 metrów powinno dać medal, a przekroczenie 21,50 - zwycięstwo. Tymczasem Amerykanin Reese Hoffa już na samym początku pchnął 21,55 ale mimo tego nie stanął na podium. Był dopiero czwarty.
Liczę ile było pchnięć powyżej 21,55. Osiem. A przecież zastanawiano się, czy w ogóle nastąpi jedno.
Nieprawdopodobne, jak wszyscy są w tym sezonie mocni. A przecież szczyt formy każdy z kulomiotów szykuje na Londyn.