Jacek Krzysztofowicz to tylko jeden z dominikanów, którzy w ostatnich latach zrzucili habity. Wiele z tych rozstań rozniosło się donośnym echem wśród parafian, w środowisku, w mediach. Dlaczego dominikanin, by odejść często potrzebuje świateł jupiterów? Rozmawiam z ojcem Pawłem Gużyńskim, przeorem klasztoru w Łodzi.
Pewnie ciężko porównywać odejścia zakonników statystycznie, pod względem ilościowym, ale kiedy dominikanin porzuca zakon, często robi to głośno, medialnie. To odejście staje się przyczynkiem do wielu burzliwych dyskusji. Dlaczego? o. Paweł Gużyński: Faktycznie to jest coś dość charakterystycznego dla nas. Zakon dominikanów wyróżnia się tym, że przestrzeń wolności, możliwości autokreacji jest tu niezwykle duża. W związku z tym prawie każdy dominikanin to jakoś oryginał. I pewnie ta oryginalność przekłada się na styl odejścia. Dominikaninowi nie wypada zdjąć habitu od tak po prostu, zwyczajnie, po cichu, bo związał się z kobietą. On musi z tego zrobić wydarzenie, bo przecież jego odejście jest na tle innych niebanalne.
Nie wypada?
Odejść z powodu kobiety brzmi zbyt powszednio. Dominikanin się szanuje, więc mówi: "odchodzę dla miłości". Ponadto wypada mu zrobić to z intelektualnym sznytem np. w jungowskim stylu. To przez nasze czasami rozdęte ego, indywidualizm.
Czym dominikanie różnią się od innych zakonów, że ta cecha może tak mocno się uzewnętrznić?
Podstawowym charyzmatem dominikanów jest gracia predicationis, czyli łaska przepowiadania. Krótko mówiąc: to jest zakon głosicieli Słowa Bożego. Dominikanie są wyposażeni we wszystkie narzędzia, by to robić i temu podporządkowane są wszystkie nasze działania. Ale kiedy zakonnik zaczyna głosić siebie, a nie Boga, wszystko się obraca przeciw niemu.
Jeden z naszych ojców użył bardzo trafnego porównania pokazującego sposób działania dominikanów. Powiedział, że nasi bracia są jak muzycy jazzowi. Św. Dominik zagrał konkretny motyw. Jego naśladowcy zaczynają grać ten motyw, ale każdy trochę po swojemu. I teraz: jeśli spotka się dwóch muzyków, którzy choć grają trochę inaczej lecz mieszczą się w kanonie zaproponowanym przez św. Dominika, melodia pięknie brzmi. Ale, jeśli ktoś zaczyna wykraczać poza dominikański motyw psuje wysiłek całej jazzowej kapeli.
Szymon Hołownia napisał w jednym z komentarzy: "Wielu dominikanów wchodzi w psychoterapię, pęka, nie umie zintegrować pscyhe z duszą".
Komentarz Hołowni jest trafny. Dominikanie szczególnie cenią studia, racjonalny sposób poznawania rzeczywistości. Najczęściej wybierają filozofię lub teologię, a współcześnie niektórzy (moim zdaniem niestety) psychologię. Problem pojawia się, gdy zakonnik zastępuje życie duchowe życiem emocjonalnym. Ojciec Jacek Krzysztofowicz wszedł w zainteresowanie psychologią i najwyraźniej pomylił reguły życia emocjonalnego i duchowego. W swoim pożegnalnym oświadczeniu opowiada nie o Bogu, który się objawia człowiekowi, lecz, jaki spełnia jego oczekiwania i potrzeby.
"Patrzenie w Boga było patrzeniem w pustkę" – powiedział parafianom.
Któryż z mistyków nie mówi o tym właśnie? Tylko, że oni poszli dalej. On się pośpieszył i pustkę nazwał Bogiem. Zredukował Boga do swoich subiektywnych wrażeń emocjonalnych, do poziomu kogoś, kto powinien zaspokoić jego potrzeby. A religia polega nie na tym, że ja sobie wymyślam Pana Boga, tylko, że on mi się objawia, a je idę w Jego stronę, za Nim.
Hołownia napisał też, że jak ktoś po ćwierć wieku odchodzi z rodziny, to warto sobie zadać pytanie, co się w tej rodzinie dzieje. No właśnie, proszę ojca. Rodzina nie reaguje, kiedy któryś z muzyków zaczyna grać swoją melodię?
Od dawna i głośno na forum zakonnym uprzedzałem, że grozi nam psychologizacja życia duchowego. Wprost do o. Jacka również kierowałem tą uwagę. On ją skwitował twierdzeniem, że biegnę może szybciej, jak koń wyścigowy, ale mam klapy na oczy i nie widzę, co się dzieje po bokach. Ja jednak mówiłem właśnie o tym, co obserwuję wokół siebie wśród braci. Oczywiście nie jesteśmy idealnym zakonem, bo takiego nie ma. Ale jeżeli dominikanin w aktualnych warunkach działania zakonu narzeka na brak wolności, mówi, że nie można być tu dojrzałym, nie może budować prawdziwych relacji, to konfabuluje. Problemem nie jest brak możliwości, lecz odwaga ich realizowania.
Jeśli indywidualność, którą jest każdy z nas, funkcjonuje ujęta w ryzy niezbędnej dozy pokory, to może przynieść wiele dobrego. Natomiast nieokiełznana, wręcz przeciwnie. Jestem przeorem klasztoru w Łodzi i na podstawie spotkań z przeorami innych klasztorów mogę śmiało powiedzieć, że największą trudnością każdego z nas jest utrzymanie współbraci w ryzach codziennej twórczej pracy, aby okiełznać spontaniczne, li tylko okazjonalne wyskoki.
To może możliwości jest za dużo?
Może? Ta dyskusja toczy się wśród przeorów. Dostrzegamy, że bracia chętnie przekraczają granice odpowiedzialności na rzecz niczym nielimitowanej wolności.
I?
Widzimy, że reguła zakonu jest ok, że to my czasem naciągamy ją za bardzo w jedną lub w drugą stronę.