Każdy, kto myślał, że sprawa sędziego Tulei i jego słów o "stalinowskich metodach CBA" odeszła już w niepamięć, grubo się myli. Prawica nie odpuszcza i robi to, w czym czuje się wyjątkowo dobrze. Grzebie, węszy, szuka. Najlepiej w historii lub życiorysie. I znalazła. Cezary Gmyz przeprowadził dziennikarskie śledztwo, po którym z satysfakcją ogłosił, że matka Tulei pracowała w SB. I się zaczyna, mamy skandal!?
Sędzia Igor Tuleya, który prowadził sprawę dr. Mirosława G., oprócz uzasadnienia wyroku skrytykował metody CBA. Tuleya
nazwał je "stalinowskimi". To wystarczyło, żeby sam wyrok zszedł na drugi plan, a "głównym bohaterem" sprawy został właśnie sędzia. Platforma się cieszyła, a PiS oburzał. Niby standard, ale swoje dwa grosze do sprawy postanowiły dorzucić też prawicowe
media.
Krytyka sędziego Tulei już była, więc
"Tygodnik Lisickiego" poszedł dwa kroki dalej. Widocznie bezpośredni atak na sędziego to za mało. Na stronie internetowej
opublikowano tekst, który "rozprawia" się z życiorysem Igora Tulei. Dowiadujemy się, że pochodzi z tzw. "rodziny resortowej", a jego matka przez kilkanaście lat pracowała jako funkcjonariuszka Służby Bezpieczeństwa i zajmowała się m.in. inwigilacją opozycji i dyplomatów.
Kontrowersje budzi fakt, że
Igor Tuleya w swojej pracy orzeka także w sprawach lustracyjnych. Tekst informuje, że skoro jego matka pracowała w SB to istnieją uzasadnione wątpliwości, że sędzia nie będzie dostatecznie obiektywny w procesach lustracyjnych. Co zrobić w takim wypadku? Oczywiście najlepiej go od nich odsunąć. Tekst sugeruje, że sędzia mógłby nawet złożyć wniosek o samowyłączenie się z tych postępowań.
Czy słusznie? Nie będziemy oceniać, ale zapytamy Was. Dlaczego [Waszym zdaniem] prawica tak często sięga do grzebania w przeszłości, życiorysach i historii? Czy ma to jakikolwiek sens? Czy jest jedynie uporczywym chwytaniem się wszystkiego, co możliwe?