Przyznam szczerze, że do "Johnny'ego" zabierałem się jak pies do jeża, bo uważałem, że to film nie dla mnie. I przyjemnie mnie zaskoczył. Jest nietypowym filmem biograficznym łapiącym się w konwencję "feel-good movie", na którym nie da się nie wzruszyć. Takiego kina w Polsce też nam trzeba i takich ludzi jak ks. Jan Kaczkowski. Nie wierzę, że to napisałem, ale nie będę też kłamał, bo to grzech!
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Johnny" to oparty na prawdziwej historii film w reżyserii debiutującego fabularnie Daniela Jaroszka (wcześniej kręcił reklamy) ze scenariuszem Macieja Kraszewskiego ("Daleko od noszy"), który był przyjacielem ks. Kaczkowskiego i napisał o nim książkę.
W obsadzie znaleźli się: Dawid Ogrodnik, Piotr Trojan, Magdalena Czerwińska, Anna Dymna, Maria Pakulnis, Marta Stalmierska, Witold Dębicki, Michał Kaleta, Joachim Lamża
Film zdobył trzy Złote Lwy (m.in. nagrodę od publiczności i za rolę dla Piotra Trojana) oraz ma nominacje do Orłów w ośmiu kategoriach.
"Johnny" miał kinową premierę 23 września. Online możemy go teraz obejrzeć na Playerze, a 24 marca trafi na Netfliksa.
Tytułowy "Johnny" (Dawid Ogrodnik) to ks. Jan Kaczkowski - duchowny, który wyłamywał się wszelkim schematom. Odszedł w 2016 roku w wieku zaledwie 38 lat (chorował na glejaka IV stopnia - czyli najgorszą formę tego nowotworu ośrodkowego układu nerwowego). Jednym z jego największych osiągnięć było utworzenie Puckiego Hospicjum Domowego, które działa do dziś.
Na wolontariuszy hospicjum przyjmował m.in. trudną młodzież i skazanych. Jednym z nich był recydywista Patryk Galewski (Piotr Trojan) - postać, która w filmie wydaje się wymyślona na potrzeby scenariusza, ale jest wzorowana na prawdziwym człowieku. To właśnie z perspektywy byłego złodzieja i narkomana, który przyszedł odbębnić prace społeczne, ale wyszedł na ludzi (i to jeszcze jak!), oglądamy "Johnny'ego". I jest to pierwszy strzał w dziesiątkę.
"Johnny" to niesztampowa biografia. Poznajemy zaledwie wycinek życia ks. Kaczkowskiego, ale to i tak wystarczy
"Johnny" mógł być nakręcony po linii najmniejszego oporu, bo ludzie, tak czy siak, poszliby do kina na ten film. To fascynująca i inspirująca historia. I już widzę oczyma wyobraźni tę tradycyjną biografię, zaczynającą się w czasach dzieciństwa, które mały Jan spędzał w szpitalach albo te fragmenty z innymi dzieciakami, które się z niego śmiały.
Potem odnalezienie się na dobre w wierze i Bogu, kryzys po odrzuceniu z zakonu, nadzieja po dostaniu się do seminarium. Następnie budowa świeckiego hospicjum na przekór Kościołowi, rozmowy z chorymi, straszna diagnoza własnej choroby i ostatnia scena na łożu na śmierci. Napisy końcowe, wszyscy na sali płaczą i biją brawo. Ten sam finalny efekt udało się jednak uzyskać w inny sposób.
Twórcy na szczęście podeszli do sprawy inaczej i tak naprawdę zekranizowali ostatnie pół roku życia ks. Kaczkowskiego. I to w dodatku nie bezpośrednio z jego perspektywy, choć rzecz jasna jest on też na pierwszym planie. Szczegóły jego życia możemy sobie bowiem doczytać w licznych artykułach, książkach lub obejrzeć w wywiadach. Jest tego za dużo, dlatego skupiono na meritum.
Film nie odhacza kolejnych punktów biografii, ale pokazuje, dlaczego właśnie powinniśmy się w nią bardziej zgłębić i lepiej poznać filozofię głównego bohatera. Jestem przekonany, że jednak już sam "Johnny" może odrobinę zmienić nasze podejście do życia, a właściwie do śmierci, a co dopiero, jeśli przeczytamy pasjonujące rozmowy z pierwowzorem na ten temat (nazywany był przez to "ekspertem od umierania"). Nawet będąc osobą niewierzącą. Zawsze lepiej przygotować się na najgorsze, a to nam w tym zdecydowanie pomoże.
Role Dawida Ogrodnika i Piotra Trojana to mistrzostwo świata. Nawet dla nich warto obejrzeć ten film
Nie da się ukryć, że siłą filmu jest też duet głównych aktorów, którzy przyćmiewają wszystko (aczkolwiek nie da się też nie zauważyć innych świetnych ról drugoplanowych). Możemy mieć dość Dawida Ogrodnika, bo gra niemal wszędzie i to bardzo często w prawdziwych historiach ("Ikar", "Najmro", "Wszystkie nasze strachy", "Broad Peak" - to tylko kilka z ostatnich filmów), ale czy mamy się dziwić reżyserom obsady, że do wybierają, skoro to chodzący geniusz aktorstwa?
To nie jest tak, że Dawid Ogrodnik ma twarz pasującą go każdego Polaka. On po prostu potrafi zagrać każdego Polaka, a w "Johnnym" wspiął się na wyżyny - absolutne wczuł się w postać i czasem aż trudno go odróżnić od zmarłego księdza. Charakteryzatorzy też stanęli na wysokości zadania, bo sztuczna łysina nieraz nawet w hollywoodzkich filmach wygląda biednie i psuje cały odbiór. Tu cała metamorfoza wypadła naturalnie.
Ks. Kaczkowski niewyraźnie mówił, niedowidział, kuśtykał, miał swoje maniery i tiki. Już samo to jest trudno odtworzyć, by nie wykreować parodii. A przecież jeszcze trzeba wypowiedzieć kwestie dialogowe i musi to wyglądać charyzmatycznie i przekonująco. Ta trudna sztuka Dawidowi Ogrodnikowi się udała.
Piotr Trojan dzielnie dotrzymuje mu w filmie kroku. Jego postać jest narratorem, ale też przechodzi przemianę - z bandyty w... a tego nie zdradzę, ale to nieprawdopodobny zwrot akcji, jeśli nie znamy historii Patryka Galewskiego. To też jedno z przesłań filmu, że "każdy zasługuje na przebaczenie" i warto dawać drugie szanse. Bardzo to utopijne myślenie, ale jak widać - czasem życie potrafi zaskoczyć, więc czemu nie spróbować.
Aktorowi udało się zrealizować założony cel - Patryk z początku i końca "Johnny'ego" bardzo się od siebie różnią, a niektóre sceny ukazują jego kunszt. Jak ta, w której nagrywa umierającą pacjentkę, a na jego twarz najpierw maluje się uśmiech przechodzący w rozpacz. Mam nadzieję, że Piotr Trojan nie zostanie z kolei zaszufladkowany do grania ofiar losu lub typów spod ciemnej gwiazdy... lub ofiar losu, które są typami spod ciemnej gwiazdy. W takich rolach go głównie widuje ostatnio, ale czy to też coś złego, skoro robi to najlepiej?
"Johnny" jest łzawy, czasem lekko kiczowaty, ale mądry i śmiało go mogę polecić każdemu
Oczywiście "Johnny" nie jest filmem bez wad. Mam wrażenie, że początkowa dynamika relacji pomiędzy dwoma wspomnianymi bohaterami, która trzymała w ryzach fabułę, ucieka gdzieś dalej i zostają same sceny, które tak średnio się łączą (a niektóre są kompletnie od czapy - jak wplecenie fragmentu nagrania z Woodstocku).
Scenariusz też czasem kuleje i niektóre wątki są poprowadzone po łebkach (konflikt z Kościołem) lub pomijane, by nagle cudownie się spięły (dług Patryka). Trochę powierzchownie poznajemy też samego "niepokornego" ks. Kaczkowskiego - głównie w domysłach odkrywamy jego światopogląd i to skąd czerpał swoją siłę.
Czujemy też, że twórcy często "przymusowo" chcą nas rozczulić wzniosłymi cytatami, smutnymi piosenkami czy promieniami słońca padającym na twarze bohaterów. Widać w tym doświadczenie reklamowe reżysera, bo czasem film wygląda jak spot hospicjum. Do tego dobry ksiądz, motyw umierania i słodko-gorzkie zakończenie - i jak tu ma człowiek nie uronić łzy?
Z drugiej strony na początku mogą nas zdziwić logo TVN, goście wciągający amfetaminę (na kokainę raczej nie mieli kasy), przekleństwa i rap. Nie jest to na pewno film z gatunku tych religijnych, które na lekcjach puszczali nam katecheci (choć akurat ten powinni). Tak, jest to opowieść o księdzu katolickim, ale przede wszystkim o niesamowitym człowieku i o miłości do świata ze wszystkimi jego wadami.
Przez to wpisuje się w konwencję "feel-good movies", czyli takich, po których ma się nam zrobić lepiej. Nie wiem, czy takie było założenie autorów "Johnny'ego", ale na pewno to tak wyszło. Ja jestem zadowolony z tego seansu, bo to wreszcie nie jest kolejny polski dramat społeczny, artystyczny film o niczym czy komedia romantyczna. Jest łzawy, ale mądry, doskonale zagrany i nakręcony pod prąd - to ostatnie jest najlepszą metaforą życia ks. Jana Kaczkowskiego.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.