Obserwowanie upadku dziecka to doświadczenie, które trudno opisać. Trudno, bo jest tak bolesne. A jednak Danuta, Hanna i jej mąż Wiesław zgodzili się opowiedzieć o chorobie alkoholowej ich synów. Chorobie, z której – z czego w pewnym momencie bliscy zdają sobie sprawę – odwrotem może być tylko odbicie się od dna. Z alkoholizmu, statystycznie, udaje się wyleczyć 20 proc. uzależnionym.
Reklama.
Reklama.
Jeśli zwiążesz 4 osoby sznurkiem, opleciesz nim kilka razy pas każdej z nich w taki sposób, że osoby te będą stały właściwie ramię w ramię, to gdyby jedna z nich nagle postanowiła usiąść, kucnąć, a nie daj boże i położyć się na ziemi, pociągnęłaby całą resztę za sobą. Nie ma na to siły.
Tak właśnie funkcjonuje rodzina alkoholika. Tak wygląda współuzależnienie. Tak ciągnie w dół swoich najbliższych ten, kto pije. Przeciąć te więzy, a więc i uwolnić się od tej destrukcyjnej relacji, nie jest tak łatwo. Bywa, że jest to niemożliwe.
***
– Co pan wtedy czuł?
Wiesław: – Bardzo kocham moich synów. Natomiast jako już doświadczony alkoholik, po 10 latach trzeźwości, zaznajomiony z chorobą, czekałem, kiedy starszy syn dotknie dna. Jednocześnie żałowałem go, bo mało kto, z ludzi żyjących obok alkoholików, ma pojęcie, jak cierpi alkoholik w czasie picia. Najczęściej się go potępia, ale on przeżywa straszne udręki. Widziałem to u syna, żal mi go było, ale w duchu cieszyłem się, że dochodzi do momentu, w którym nastąpi zwrot. Ktoś, kto wychodzi z uzależnienia, musi przeżyć mocne uderzenie psychiczne albo fizyczne.
– Był taki moment, zanim było jasne, że to uzależnienie, że zapaliła się w pani głowie lampka?
Hanna: – Lampka czerwona się zapalała, ale szybko ją gasiłam. Tak naprawdę wiedziałam, co się dzieje, ale nie chciałam przyjąć tego do wiadomości. Moja matczyna miłość odrzucała myśl, że mogę przerabiać to samo, co widziałam u męża. Kładłam się spać i mówiłam: nie, nie, wszystko, tylko nie to.
Początek historii – syn Hanny i Wiesława
Hanna i Wiesław. Emeryci. Rodzice dwóch synów – 56- i 55-latka. Obaj, ze swoimi rodzinami, od jakichś trzech dekad mieszkają w Stanach Zjednoczonych, w Nowym Jorku. Gdy synowie chodzili do szkoły, nie sprawiali większych problemów. Hanna uważa, że od głupot odciągał ich sport: karate, nurkowanie, pływanie.
Bracia razem się wychowywali, razem pracowali. Obracali się i obracają w tym samym towarzystwie – mają tych samych przyjaciół, a ich żony to też siostry. Razem sięgali po alkohol, nawet w pracy, ale uzależnił się od niego jeden z nich.
– Jak lataliśmy do niego do Stanów, to od razu zauważyłem, że coś jest na rzeczy. Byłem po dwóch terapiach, więc doskonale znałem mechanizmy obronne choroby alkoholowej, uzależnień. Zauważyłem, że wkracza w ten rejon – wspomina Wiesław i od razu przywołuje sytuacje, które nie mogły nie dać mu do myślenia.
– Pracowałem z synami na nocnej zmianie i widziałem, że obydwaj pili. Żartowali, że poprawiają kondycję, a ja ich ostrzegałem... Ale powiem szczerze, że takich upadków, jakie w moim życiu były, nie widziałem u niego – podkreśla.
Mogłem nie żyć
Wiesław zaczął pić, gdy skończył studia. Miał 24 lata, obronił się, ożenił, zaczął pracować i wtedy alkohol wkroczył w jego życie.
– W latach 70. budowałem dom. Właściwie robiłem to sam, więc trwało to 5 lat. Obok kolega też budował i prawie codziennie był alkohol. On, choć pił razem ze mną, w pewnym momencie przestał i nie musiał, a ja już niestety musiałem – przyznaje.
Kiedy pytam, dlaczego pił, słyszę, że większość alkoholików zawsze znajdzie powód, a nawet wiele powodów: bo praca niedobra, bo deszcz pada, bo słońce świeci. – Zdecydowanie trudniej jest odpowiedzieć na pytanie: po co pijesz? Bo trudniej jest uświadomić sobie, czym ten alkohol jest dla mnie – dodaje.
Każdy ma swoje dno. Wiesław wspomina, że wiele razy był bliski śmierci. – Miałem wypadek samochodowy, leżałem autem w rowie, zabrali mi prawo jazdy, bo jeździłem po pijaku. Mógłbym dawno nie żyć, ale to na mnie nie działało. Zadziałało coś zupełnie innego. Żona wyjechała do sanatorium, a ja byłem sam i piłem przez 10 dni. Po takim ciągu ocknąłem się i tak wewnątrz poczułem się zupełnie opuszczony, jakbym już był sam na świecie. I wtedy sobie uświadomiłem, że jeśli dalej będę pił, to już mnie nie ma – zaznacza rozmówca.
– Bliscy osoby uzależnionej często nie mogą zrozumieć, dlaczego ta osoba nie przestanie pić. Nie kocha aż tak? – zastanawiam się.
Wiesław: – Kocha bardzo, ale tego nie powie. Pamiętam, że jak byłem pod wpływem alkoholu i takie teksty słyszałem, to wściekałem się. Wewnątrz aż coś we mnie krzyczało: "Ale ja was kocham!" Był taki moment, nagrałem to nawet na taśmie, kiedy powiedziałem żonie i dzieciom, że już nigdy nie będę pił. Za dwa dni przyjechałem do domu nieprzytomny.
Wiesław miał 51 lat, gdy – jak sam to określa – wyszedł z tego. Był na terapiach, uczestniczył w mityngach, aż w końcu zaczął dawać świadectwo, mówić o swojej historii, by wesprzeć tych, którzy pomocy potrzebują.
Mówiąc precyzyjnie – pomaga on i jego żona, która od lat należy do Al-Anon (grupy rodzin i przyjaciół alkoholików). Przez ich dom przez lata przewinęło się mnóstwo osób. – Rzecz w tym, że alkohol kładzie wszystkich jednakowo. Nie ma znaczenia, czy to prezes, ksiądz, prokurator, czy murarz – podkreśla Hanna.
Jednak, czy nie pojawiają się myśli, że gdyby ojciec nie pił, nie piłby syn? Gdyby nie taki wzór, syn nie poszedłby tą drogą?
– Takich myśli w ogóle nie było. Nie przeze mnie pił, nie przez moją rodzinę. Niektórzy z nas mają skłonności do uzależnienia – mówi Wiesław.
– W salce, w której się spotykamy z ludzi z Al-Anon, na ścianie, dużymi literami, napisane jest takie hasło: "Pamiętaj, że nie przez ciebie pije i nie dla ciebie przestanie pić". Alkoholik musi przestać pić dla siebie. Chcesz go w tym wesprzeć? To przestań ułatwiać mu różne rzeczy. On też musi już mieć dosyć, musi dotknąć dna, żeby się od niego odbić. Ale jeśli ciągle ma wyprane, posprzątane, jest najedzony, lodówka pełna, to gdzie mu będzie lepiej? – pyta retorycznie kobieta.
Ściskałam ramiona
Miłości partnerskiej do rodzicielskiej porównać się nie da. To coś zupełnie innego, dlatego Hanna nie stawia tu żadnego znaku równości, choć wtrąca, że małżeństwem z Wiesławem są już prawie od 60 lat.
– To nie jest to samo patrzeć na syna a patrzeć na męża. Syna się kocha ponad swoje życie. Męża oczywiście też kochałam i kocham, ale jednak na niego wylewałam swoje złości, potępiałam go. Syna nigdy nie potępiałam, nie dokładałam mu. Nie umiałam zastosować twardej miłości – tłumaczy Hanna i od razu wyjaśnia, co kryje się pod hasłem "twarda miłość".
– Spakuj walizki, nie płać rachunków, nie przyjmuj obietnic, bo alkoholizm to choroba manipulacji, zaprzeczeń. Był taki moment tam w Ameryce, syn dobijał dna, kiedy siedziałam z synowymi, a one do mnie powiedziały: "Hania, zrób coś z nim, przecież ty wiesz, masz wiedzę". Wie pani, jaki to był dla mnie moment? Zatkało mnie. Usiadłam między nimi i zdobyłam się tylko na coś takiego: "Wiem, co powinnam powiedzieć, ale ponieważ to jest mój syn, którego kocham nad życie, nie powiem, nie stać mnie na to". Nie wydusiłam z siebie tego, że synowa powinna zgłosić do szefa, że piją po nocach, że powinna spakować walizki itd. – wspomina.
Na tę historię rodzinną musiała spojrzeć inaczej również dlatego, że wszystko to nie działo się pod dachem jej domu. U syna i synowej była gościem.
– Gdyby to działo się u mnie, być może mogłabym zastosować twardą miłość, ale w tej sytuacji nie było mnie na to stać. Gdy jeździliśmy z nim nad jeziora, nad ocean, na kilka dni, alkohol się lał do 5 rano. Syn z kolegami, całe to towarzystwo, śniadanie zaczynali z alkoholem. Widziałam butelki z alkoholem i ściskałam ramiona. W domu zabrałabym tę wódkę i wyrzuciła... – podkreśla kobieta.
Hanna wiedziała też, że z "alkoholem się nie rozmawia". Czekała, aż syn wytrzeźwieje i dopiero wtedy podejmowała próbę. Jednak zwykle słyszała: "Mamuśka, coś ty, ja nie mam problemu".
– Moja odzywka na to wszystko zawsze była taka: Synu, patrz mi w oczy, nie musisz kłamać, manipulować. Ja już na tych lekcjach byłam. Wiesz, że przerabiałam to z ojcem, więc ty mnie nie będziesz czarował. Ja to widzę – wspomina.
– W domu nie pił, pił w garażu, dlatego po cichu schodziłam tam i patrzyłam, gdzie on chowa tę wódkę. Długo nie przyjmowałam prawdy do wiadomości, chociaż wszystko wiedziałam – dodaje.
Nie dało się też nie zauważyć napięcia narastającego między małżonkami. Kłótnie ojca i matki widział również ich syn, wówczas 6-letni wnuk moich rozmówców.
Hanna: – Kiedy pewnego dnia wnuk poszedł ze mną rozwieszać pranie, powiedział: "Hanusia, coś chciałbym się ciebie zapytać. Moi rodzice już się nie kochają? Oni się bez przerwy kłócą". Mnie zamurowało. Nawet gdy teraz o tym mówię, chce mi się płakać.
Ratować dziecko
– Rodzina ma najmniejsze szanse, by pomóc alkoholikowi. Musi to być obcy człowiek – mówi Wiesław, do którego, gdy jeszcze pił, nie udało się dotrzeć ani jego siostrze, ani młodszemu bratu, choć oboje w przeszłości również byli uzależnieni.
– W ogóle ich nie słuchałem. Złościłem się, gdy zwracali mi uwagę. Coś do mnie dotarło dopiero, gdy obcy człowiek przyszedł i powiedział: "Zobacz, ja już tyle nie piję, udało mi się". Chociaż mi jakoś wyjątkowo udało się tego starszego syna namówić, żeby zadzwonił pod numer AA tam w Ameryce – zaznacza.
Po tym telefonie ktoś z grupy Anonimowych Alkoholików przyjechał do domu mężczyzny, zabrał go na mityng. – Od tego rozpoczął swoją drogę trzeźwienia. Chociaż potem jeszcze upadał i trzeba było go ściągać do Polski na terapię – dodaje.
Stało się to po telefonie żony młodszego syna, tego, który nie był uzależniony. "Mamo, ratujcie ich, bo tam się wszystko rozpada" – powiedziała. – I wtedy postanowiliśmy go tutaj ściągnąć do ośrodka odwykowego koło Legnicy. Synowa, żona tego syna, który pił, pytała: "Po co do Polski? Przecież tu jest tyle punktów. Jaką mam pewność, że on się wyleczy? Wtedy mąż odpowiedział: "Pewności nie ma żadnej, ale jest nadzieja". Przyjechał i od tego czasu nie pije – podkreśla Hanna.
– Syn obserwował mnie, gdy był dzieckiem, gdy dorastał, i widział moje negatywne zachowania, ale sądzę, że na jego decyzję wpływ miał też fakt, że czuł, że jest bliski rozwodu, że rodzina może się rozpaść. To, że zgodził się przyjechać na terapię do Polski, to był dla niego trudny krok. Jak tu leciał, to jeszcze w samolocie pił. Dopiero, gdy na terapii słuchał innych, zrozumiał, że wszedł w taką niewolę, bo kiedy ja mu o tym mówiłem, machał ręką i powtarzał: "Tato, tobie to się mogło zdarzyć, nie mnie" – dodaje Wiesław.
Kiedy dziecko tonie
Wiesław przyznaje, że on w pewnym sensie cieszył się, gdy widział, że syn zbliża się do dna. Znał cykl działania alkoholika, a przede wszystkim bardzo dobrze zna swojego syna, dlatego wiedział, że za chwilę zdecyduje się on na leczenie. – Żonie towarzyszyły inne emocje, cała się trzęsła, płakała, powtarzała: zrób coś. A ja byłem pewien, że on z tego wyjdzie niedługo, choć miałem również świadomość, że cierpi – przyznaje rozmówca.
– Mnie mąż denerwował, gdy był taki spokojny, choć wiedziałam, że ma rację, choć znałam tyle świadectw. Jednak jeśli chodzi o syna, to moja cierpliwość była zerowa. Chciałam ratować dziecko, już, teraz. To tak jakby człowiek widział, jak jego dziecko tonie, dziecko, któremu podawało się bułeczki, mleczko, któremu kanapki do szkoły się robiło. Ono tonie, wystawia ręce, głowa wystaje, bo jeszcze łapie powietrze, a ty nie możesz mu pomóc – opisuje kobieta i dodaje, że gdy przyznali przed sobą, że są bezsilni, pozostała modlitwa, proszenie o łaskę.
Modlitwa, ponieważ w tej rodzinie niezwykle istotna jest duchowość. – Może to zabrzmi jak jakieś bluźnierstwo, ale paradoksalnie jestem szczęśliwym alkoholikiem, ponieważ wyszedłem z tej choroby, a w rodzinie jest inny duch. Dla nas to miało znaczenie, że zdrowienie odbywało się z Bogiem – tłumaczy mężczyzna.
Wiesław: – Na koniec powiem pani taką sentencję Maksymiliana Kolbego: "Zrób dobrze wszystko to, co od ciebie zależy. Z pokorą znoś to, co od ciebie nie zależy".
– Wierzy pani, że syn nie będzie pić?
Danuta: – Wszyscy mówią, że mam nie wierzyć, ale ja nie wiem. Nadzieja jest zawsze. Choć myślę, że jak teraz zacznie pić, to dla niego będzie to już koniec. Chyba bym już nie pomagała. Jestem już taka zmęczona…
Początek historii – syn Danuty
Danuta (mówimy już o kolejnej bohaterce) nie ukrywa, że jej mąż także nadużywał alkoholu. Gdy przychodzili goście, na stole zawsze pojawiała się butelka. – To oczywiście nie były libacje. Nie mogę powiedzieć, że byliśmy jakąś patologiczną rodziną. My oboje z wyższym wykształceniem, mieliśmy dobre prace. Wszystko było na poziomie – podkreśla.
Danuta dodaje, że jeśli chodzi o syna i jego dorastanie, ma czyste sumienie, bo alkohol w ich domu nigdy nie towarzyszył spotkaniom, w których uczestniczyły dzieci. Zaznacza, że zawsze były chronione.
Jej syn Grzegorz w domu też nie pił alkoholu. Nie sprawiał żadnych problemów wychowawczych. Dopiero po maturze, gdy zaczął przesiadywać z kolegami w ogródkach piwnych, sięgnął po piwo. Ale, jak mówi Danuta, w tamtym czasie o żadnym pijaństwie jeszcze nie było mowy.
– Mój syn ma teraz 50 lat, a wtedy miał z 25. To była końcówka lat 90. Byłam rok w Stanach i tam sporo czytałam na temat młodzieży nadużywającej alkoholu, właśnie piwa. Mówiłam mu, że niczym dobrym się to nie skończy, że od piwa się zaczyna. Przestrzegałam, ale to gadanie nic nie dało. Trochę go usprawiedliwiam tym, że zawsze był inny: bardzo wrażliwy albo i nadwrażliwy, nie umiał się zwierzać z problemów – wspomina.
Przed 30. Grzegorz wziął ślub. Szybko pojawiło się dziecko. Mimo tego mężczyzna z alkoholu nie zrezygnował. Zaczęły się samotne wyjścia, picie piwa na ławce przed domem. Ani żonie, ani jej rodzinie – znanej i szanowanej w małej miejscowości, w której młode małżeństwo zamieszkało – nie podobało się to. Nie minął rok od dnia ślubu, a żona Grzegorza wystawiła jego rzeczy za drzwi. Sprawa nie była jednak przegrana, bo kobieta tak od razu nie skreśliła męża, ale postawiła ultimatum: terapia.
– W ogóle się w tym nie orientowałam. Wtedy nadal nie widziałam dużego problemu w jego piciu. Zawsze wydawało mi się, że wystarczy się wziąć w garść i tyle. Jak na męża się obrażałam, to miałam miesiąc spokoju – przyznaje Danuta.
Grzegorz poszedł na terapię, której zresztą nie skończył. Był 2002 rok. Wtedy jeszcze nikt nie mógł przypuszczać, że będzie to jedna z wielu prób walki z uzależnieniem, z chorobą, jaką jest alkoholizm.
Swobodne życie
Grzegorz i jego żona nie umieli się pogodzić. Wzięli rozwód. On wrócił do rodzinnego miasta, gdzie miał swoje mieszkanie i gdzie robił, co chciał.
– Od tego momentu prowadził swobodne życie. Dostał jakąś prace, ale mu się nie podobała. Później były jakieś dorywcze zajęcia. Chodził, łaził, szukał nie wiadomo czego i właściwie był już na naszym utrzymaniu, opłacaliśmy jego mieszkanie. Widzieliśmy, że jest w potrzebie, bo nie ma żony, bo alimenty musi płacić. Pomagaliśmy mu. Popełniliśmy błąd. Gdybym dziś matkom radziła, choć to tylko moje zdanie, to uciąć pępowinę na początku i koniec – wyjaśnia Danuta.
Gdy Grzegorz poznał kobietę, Danuta zaczęła mocniej wierzyć w to, że jej syn wybierze inną drogę. – Ta druga dziewczyna bardzo go kochała. Zamieszkali u niego. Wspierałam ich związek, miałam nadzieję, że syn przestanie pić, że ułoży sobie życie. Po jakimś czasie i to też mu się znudziło. Znowu potrzebował wolności, tak to oceniam – podkreśla Danuta.
Partnerka Grzegorza wypłakiwała się w rękaw Danuty. Zaszła w ciąże. Rodziła dziecko już jako samotna kobieta, ale Danuta i jej mąż zaopiekowali się nią i wnuczką, od której narodzin minęło 16 lat.
– Ona (żona) od niego nie odeszła. Właściwie ja ją zabrałam, bo poprosiłam, żeby dziecko nie chowało się z alkoholikiem – wspomina.
– To musi być bardzo trudne dla matki? – pytam.
– Tak, a ja to powiedziałam, zrobiłam to. Wtedy już myślałam o tym dziecku. I muszę powiedzieć, że ona ma dziś 16 lat i nie widziała go pijanego. Mąż poszedł na wcześniejszą emeryturę, zajął się wnuczką, woził ją do przedszkola. Ona się u nas wychowała – słyszę.
W tamtym okresie nie było już wątpliwości, że Grzegorz jest uzależniony. Bliscy wiedzieli, że potrzebuje specjalistycznej pomocy. Był rok 2006, kiedy zaczęło się zainicjowane przez rodzinę leczenie mężczyzny.
Jego matka zgłosiła się do Gminnej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, która może na prośbę bliskich skierować wniosek o przymusowe leczenie do sądu. – Ale dziś już wiem, że jeśli pacjent nie chce, to się nie wyleczy – zaznacza kobieta i dodaje: – Miał się zgłosić do poradni i zrobił to, ale dalej pił, a później przestał już nawet chodzić na spotkania w ośrodku.
Dno syna
– Mój syn nie jest agresywny, to jest spokojny człowiek. Mieszkał sam. Potem miał przyjaciółkę, która pracowała w Niemczech i przyjeżdżała do niego na urlop. To były najgorsze lata, bo my chcieliśmy go odciągnąć od alkoholu, dwa razy przeszedł terapię, a przy niej wracał do picia – wspomina Danuta.
Grzegorz przychodził do rodziców po jedzenie, na alkohol zarabiał rozdając ulotki, sprzedając kalendarze. Wciąż jednak była nadzieja, że znajdzie normalną pracę i poukłada sobie życie.
– Dawaliśmy, a on brał. Płaciliśmy za jego mieszkanie, które później zmieniliśmy na mniejsze, żeby i koszty były mniejsze. Płaciliśmy też alimenty na jego dzieci. 7 lat temu mój mąż zmarł, a ja po jego śmierci zdecydowałam się na terapię, bo już myślałam, że z tego wszystkiego zwariuję – opowiada kobieta.
Nadal pilnowała syna, a raczej kwestii jego leczenia. Po tym, jak zgłosiła go na przymusowe leczenie, nie chciała odpuścić, choć on zaczął już włóczyć się po ulicy. – Poznał ten element, ale jemu ciągle się wydawało, że taki inny jest, paniczyk – wtrąca Danuta.
– Spać nie mogłam, nie wiedziałam, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Poszłam do poradni, tam mówili, żeby wszystko odstawić. On się już tak rozpił, że przychodził po 2 zł, po 5 zł na piwo albo leżał na podłodze i umierał. Różne sceny widziałam. Chciałam być twarda, ale nie umiałam. Ciągle rękę mu podawałam, ciągle była nadzieja – przyznaje.
Danutę finansowo, choć oczywiście nie tylko, wspierała córka, która mieszkała za granicą. Dzięki temu Grzegorz przeszedł, jak podkreśla jego matka, bardzo porządną, trzymiesięczną terapię.
– Po tym było 1,5 roku spokoju, ale tamta przyjaciółka znowu przyjechała z Niemiec i nie wytrzymał, a rok i 3 miesiące nie pił. Nawet uważałam to za cud – zaznacza.
– Co wtedy czuje matka? – zastanawiam się.
– To jest okropne, to jest taki ból… – odpowiada Danuta.
W historii, którą dzieli się Danuta, jest też kilka momentów, w których zagrożone było życie i zdrowie jej syna. – Teraz dochodzi do skrajnych przypadków. Raz się przewrócił, noga mu się psuła, groziła gangrena, a on nie był ubezpieczony. Jednak wyszedł z tego, nie było amputacji – wspomina kobieta.
Za leczenie, kolejne zabiegi – oczywiście prywatne – płaciła Danuta. – Później stracił wzrok, nie mógł chodzić, ale zadzwonił jakoś do mnie, na ślepo wykręcił numer, a ja wezwałam pogotowie. Spędził 2 tygodnie w szpitalu. Po tym, jak doprowadzili go do porządku, mówił: "Mamo, ja już więcej pić nie będę". Nieprawda, wrócił do picia, a organizm coraz słabszy – podkreśla rozmówczyni.
Grzegorz wiele razy chciał trzeźwieć. Przychodził wtedy do matki, zostawał u niej, bo wierzył, że tak zwiększa szansę na powodzenie swojego planu.
– Ale co z tego, skoro wytrzymywał najdłużej 5 dni i na nowo wracał do alkoholu. Raz przyszedł i dostał padaczki. Wezwałam pogotowie. Po tym do żadnej pracy nie mógł iść, bo plecy go bolały, bo nie miał siły. Dostał nawet pracę z urzędu miasta, bo był po terapii, ale zrezygnował po 2 miesiącach, bo ludzie mu nie odpowiadali – opowiada Danuta.
I tu się załamałam
– W zeszłym roku, czyli równo po 20 latach picia, pojechał na terapię do Gniezna. Mówiłam, że musi przejść detoks i terapię, bo nie da rady, bo już było tak źle. Zawiozłam go tam, a kiedy go odbierałam, był taki szczęśliwy. W drodze rozmawialiśmy z jego córką. Odstawiłam go do mieszkania, ponieważ ze względu na covid musiał przejść kwarantannę, i niech pani sobie wyobrazi, że za 2 godziny z nim rozmawiam, a on już jest po czymś, coś sobie załatwił. I tu się załamałam – mówi Danuta.
Kobieta wspomina, że nie wiedziała, co ma zrobić, czuła, że oszaleje, dlatego dzwoniła "na wszystkie możliwe telefony".
– Pan, do którego zadzwoniłam, powiedział, że skontaktuje mnie z innymi bliskimi osób uzależnionych. Za chwilę zaczęli do mnie dzwonić. W lutym zeszłego roku zgłosiłam się na spotkanie Al-Anon, gdzie zobaczyłam radosne dziewczyny. Teraz już wiem, że to po prostu efekt pracy nad sobą. Zaczęłam spędzać z nimi czas, wyjeżdżać, starałam się odciąć od syna. I choć kończyło się tak, że nie spałam, bo ciągle zastanawiałam się nad tym, czy jest głodny, to rzeczywiście zaczynałam być konsekwentna – opowiada Danuta. – Ale nie da się tak do końca – dodaje szybko.
Jej syn przeszedł kolejny detoks, ale... za chwilę znowu pił. Wtedy usłyszał z ust matki takie słowa: "Jestem bezsilna wobec twojej choroby. Musisz sobie sam radzić. Wiesz, gdzie możesz się zwrócić, gdzie pomagają. Ja nic dla ciebie zrobić nie mogę".
Nadal jednak robiła, przede wszystkim dawała jedzenie. Pomogła mu też zwrócić się do opieki społecznej, dzięki czemu dostał zasiłek, dofinansowanie do mieszkania. – Myślę, że przede wszystkim sobie tym pomogłam, ulżyłam finansowo. Poza tym gdy dostał zasiłek, dał go mi, żebym mu wydzielała pieniądze, kupowała paczki papierosów – wyjaśnia.
Danuta zaznacza, że mimo podejmowania kolejnych kroków nic się nie zmieniało, a nawet było gorzej. Grzegorz nie miał siły na nic. Nie umiał żyć bez alkoholu, na który nie był w stanie już ani zarobić, ani nawet wyżebrać 5 zł na ulicy.
– Przychodził do mnie po 2 zł. Nawet budził mnie w środku nocy, żebym jechała na stację kupić mu piwo, bo trzeźwiał. Piwo od razu pomaga, jakby lekarstwo, bo tak to chodzić nie może, jedynie pod rękę ze mną. Pogotowie zabierało go z ulicy ze 3 razy. I tu też nie byłam konsekwentna, bo mówiłam, żeby nie podawał mojego telefonu, bo mnie to już nie obchodzi. Zawsze mnie jednak znaleźli. Ciągle czekałam na to dno mojego syna, ale ja go nigdy nie kontrolowałam i nie szukałam – zaznacza Danuta.
Kiedy syn Danuty nie panował już nad sobą, kobieta poszła z nim do jego lekarza. Tam usłyszeli, że dla mężczyzny nie ma ratunku, nie ma już nadziei. – Lekarka powiedziała, że to czwarte stadium alkoholizmu, czyli śmiertelne, więc jeśli nie przestanie pić, to już nie warto nawet, żeby mama się poświęcała. Tak przy nim powiedziała – wspomina rozmówczyni.
– Dodała, że jedyne, co może dla niego robić, to wystąpić o niepełnosprawność. Gdyby przestał pić, to może byłaby szansa na znalezienie pracy z tego tytułu. Wiedziałam, że to znowu spadnie na moje barki, bo on nic nie załatwi. Był już tak aspołeczny, ruina po prostu – słyszę.
Niech się wykończy
– Nawet jak patrzę na alkoholików na ulicy, każdemu współczuję. Jest mi ich żal – przyznaje Danuta. Oczywiście najbardziej żal było jej jej własnego syna – kiedyś przystojnego, prawie dwumetrowego mężczyzny, dziś człowieka, który stracił nawet zęby.
Na początku lutego tego roku, po namowach koleżanki, Danuta postanowiła spędzić u niej kilka dni, pojechała do Warszawy. – Zostawiłam go. Nawet nie zrobiłam jedzenia, nie zostawiłam pieniędzy. Nic. Już powiedziałam: niech się wykończy to i jemu ulży. W tym momencie chyba myślałam: niech się zapije. Zdecydowałam, że zostawiam sprawę w rękach siły wyższej – wspomina.
Podczas jej nieobecności Grzegorz pił, właściwie nie trzeźwiał. Danuta z Warszawy wróciła wcześniej, niż planowała, ale nie z powodu syna, choć od razu po przyjeździe musiała się nim zająć.
– Rano miał atak padaczki. Przyjechało pogotowie, szybko doszedł do siebie, podwieźli go do mojej siostry. Siostra zadzwoniła do mnie. Wsiadałam w samochód i pojechałam po niego. Alkohol w nim był, choć wyglądał na trzeźwego. Krążyłam po mieście i miałam dylemat, zawieźć go do szpitala czy dać mu się zapić. On chciał tylko piwo. Pomyślałam sobie, że nie mam siły z nim walczyć. Podjechaliśmy pod sklep, a on nie mógł nawet z auta wysiąść. Po chwili dostał kolejnego ataku padaczki – opowiada Danuta.
– Rozciągnął się w samochodzie przy otwartych drzwiach. Przechodził jakiś pan, pomógł mi, zadzwonił na pogotowie. Pogotowie przyjechało, zabrało syna. Choć mieli problemy, żeby wyjąć go z auta, bo to taki duży chłop – dodaje.
Chciałabym być wolna
– Sama do siebie nieraz płaczę. Mam 77 lat, więc sobie myślę, że wiecznie to nie będzie trwało, a dla mnie to on jest nieporadny. O każdą głupotę mnie pyta, jak takie dziecko – mówi Danuta.
– O czym pani marzy?
– Chciałabym być wolna. Ja bym trochę chciała gdzieś pojeździć, bo lubiłam podróżować, a w tej chwili to nawet i finansowo jestem udręczona… Muszę dzielić się tą moją emeryturą. Mam córkę, mogłabym spędzać czas u niej w domu z jej rodziną, ale w tej chwili boję się go zostawić, a poza tym moja wnuczka jest tak silnie związana ze mną. Ze swoim ojcem zresztą też. Jaka to jest bezwarunkowa miłość do taty... – odpowiada.
– A siłę jeszcze pani ma?
– Chyba jestem jakaś wyjątkowa. Wszyscy mi to mówią, bo zawsze byłam optymistką, bo w bardzo dobrej kondycji fizycznej jeszcze jestem. Jeszcze bym chciała coś zrobić, nie umiem się poddać. Nie mogę tego tak kompletnie zostawić – podsumowuje.
2 lutego syn Danuty, Grzegorz, skończył 50 lat. Wcześniej mówił matce, że to będzie właśnie ten dzień, kiedy przestanie pić. Gdy rozmawiam z Danutą pod koniec marca, czyli prawie dwa miesiące później – po dniu, w którym dostał dwóch ataków padaczki – mężczyzna nadal jest trzeźwy.
Początki były trudne. U nich w domu zawsze stał barek, stolik z alkoholami. Kiedy syn przestawał pić, powiedziałam synowej, żeby to zlikwidowali, ale ona odpowiedziała: "Ale ja nie mam problemu". Wtedy zapytałam ją, ponieważ pali papierosy, czy gdyby chciała rzucić nałóg, to byłoby jej łatwo to zrobić, jeśli w domu stałyby kartony papierosów. Oczywiście odparła, że nie i zrozumiała. W tej chwili nie ma u nich nie tylko alkoholu, ale nawet i kieliszków.
Hanna
W okresie, kiedy syn pił, zrobiłem coś takiego, co nie jest łatwo zrobić. Zebrałem całą rodzinę, synów, wnuki – mieli wtedy po jakieś 10, 11 lat – synowe, i mówiłem o swoim doświadczeniu. O tym, jak wszedłem w chorobę, co się stało, jaki jestem teraz. Oni oczy otwierali ze zdziwienia. Ale dziś u żadnego z wnuczków, a jeden i drugi jest już po ślubie, nie widzę żadnych symptomów, żadnych objawów.
Wiesław
Ciągle było mi go żal, ale nie byłam świadoma, że on już jest w nałogu. Mówiłam mu, żeby wziął się za siebie. Mąż chciał być twardszy. Nieraz go wyrzucił, jak tu przyszedł do nas, ale za chwilę wołał i jakąś paczkę jedzeniową mu dawał.
Danuta
Ale wie pani, że ja już modliłam się o śmierć dla niego? On się tak męczy, tak cierpi. Te jego trzeźwienia u mnie to jest straszna męka. Człowiek, który trzeźwieje w tej chorobie, trzęsie się, wymiotuje, a ból głowy jest podobno tak silny, że mózg rozrywa.