logo
Jarosław Kaczyński, prezes rządzącego od 2015 roku Prawa i Sprawiedliwości. fot. Mateusz Jagielski/East News
Reklama.
  • 23 marca Donald Tusk zapowiedział, że gdy Koalicja Obywatelska wygra wybory, wprowadzi nowe świadczenie: "babciowe"
  • "Babciowe" to 1500 zł miesięcznie dla kobiety, która po urlopie macierzyńskim wróci do pracy zarobkowej
  • Świadczenie zostało skrytykowane nie tylko przez PiS, ale i część obserwatorów sceny politycznej; Platforma przekonuje, że to nie jest rozdawnictwo, tylko inwestycja
  • Na początku streśćmy argumentację, która przez ostatnich osiem lat przewijała się w niezliczonych wpisach i tekstach konstruktywnych krytyków opozycji.

    Zacznijmy: nie można być antypisem. Nie można oczekiwać od ludzi, że przestaną głosować kieszenią. Nierealistyczne jest liczenie na to, że tłumy wyborców oddadzą głos dla idei – czy jest nią praworządność, czy przeciwdziałanie katastrofie klimatycznej. Nie można spodziewać się, że wyborca będzie przekopywać się przez kilkadziesiąt czy nawet kilkaset stron politycznych analiz dotyczących – nie zasypiajcie – rozwiązań systemowych. Nie można komplikować przekazu, trzeba trafić do wszystkich jednym, prostym, atrakcyjnym hasłem – takim na miarę 500 plus.

    Problem opozycji polega na tym, że tego nie robi, choć nie jest to fizyka kwantowa. Dopóki tego nie zrozumie, będzie przegrywać z PiS-em.

    Kilka dni temu Donald Tusk zaproponował nie 500, ale 1500 zł dla kobiet, które po urlopie macierzyńskim wrócą do pracy. Świadczenie pod nazwą "babciowe" jest do dyspozycji matek: mogą za nie na przykład dopłacić do żłobka lub wynagrodzić osobę, która zaopiekuje się maluchem.

    Check, check, check – jak powiedziałaby Amerykanka, odhaczając kolejne pozycje na liście. To jest ten moment, gdy konstruktywni krytycy powinni poczuć się usatysfakcjonowani – największa partia opozycyjna wreszcie wsłuchała się w ich argumenty i przekuła je w działanie.

    Słychać jednak coś innego – coś pomiędzy wizgiem paznokcia sunącego po tablicy i niepokojącym trzaskiem zaciętej płyty. Dlaczego? Bo "babciowe" to pozyskiwanie wyborców przez kieszeń. Bo w wyborach powinno chodzić o idee, a nie świadczenia socjalne. Bo potrzebne są rozwiązania systemowe wyjaśnione na kilkudziesięciu czy kilkuset stronach z tabelkami w Excelu i przypisami do przypisów. Bo to nie program, tylko atrakcyjne hasło. Wreszcie: bo to nie jest odpowiedzialna propozycja, tylko licytacja z PiS–em.

    Znaleźliśmy się w punkcie, w którym cokolwiek zrobi opozycja, jest przez część komentujących – i wcale nie zwolenników PiS – oceniane jako kiepskie, nieskuteczne, rozmijające się ze społecznymi oczekiwaniami. Opozycja ma być nieudolna z definicji. I dotyczy to nie tylko Platformy Obywatelskiej.

    Także mniejsze partie opozycyjne – jak Lewica czy Polska 2050 – są spisywane na straty, bo rzekomo nic nie robią, nie mają nic do zaproponowania. Takie tezy bez mrugnięcia okiem głoszą poważni – zdawałoby się – obserwatorzy sceny politycznej. Kłam takim twierdzeniom zadałoby zaledwie kilka minut wyszukiwania na stronie Sejmu. Wtedy opozycyjni malkontenci mogliby zobaczyć, a nawet policzyć wszystkie projekty ustaw złożone przez mniejsze ugrupowania. Ale po co sprawdzać, skoro można z zafrasowaniem, choć niezgodnie z prawdą, potrząsać głową rozprawiając o tej leniwej opozycji?

    Jeden z amerykańskich dziennikarzy, który jeździł na spotkania wyborcze Donalda Trumpa, wówczas kandydata na prezydenta USA, wspomniał szokującą rozmowę z jego wyznawcą – bo już raczej nie wyborcą. Mężczyzna powiedział, że głosowałby na Trumpa nawet wtedy, gdyby ten na jego oczach zabił mu rodzinę. To jedna polityczna skrajność. Po drugiej stronie jest narzekanie na ugrupowania, którym rzekomo się kibicuje, niezależnie od tego, co robią.

    Wybory 2023 będą licytacją niezależnie od tego, czy to się komuś podoba, czy nie. Oczywiście można ruszyć w Polskę z hasłem "krew, pot i łzy", ale potem nie ma co się dziwić, że ostatnie osiem lat zmieni się w dwanaście.