Ja: Pierwszy był segregator w maliny. Został z notatkami z całego semestru w pociągu SKM. Potem: kamizelka na oparciu ławki w Łazienkach, srebrny pierścionek na umywalce w metrze, dowód na schodkach nad Wisłą. Wreszcie telefon - pod Pałacem Kultury.
Oni: Legitymacja studencka (pedagogika UW), przezroczysty parasol, karta członkowska klubu MMA (w czasach, gdy mało kto wiedział, co to takiego), "Quo vadis" z biblioteki szkolnej w Ciechanowie. Wreszcie telefon - na trawniku pośrodku niczego.
Tak przedstawia się lista rzeczy, które zgubiłam, ale i znalazłam przez 16 lat mieszkania w Warszawie. Wstyd się przyznać, ale ani razu nie przyszło mi do głowy, żeby poszukiwać utraconego dobytku w Biurze Rzeczy Znalezionych. Podobnie, jak nie wpadłam na to, żeby zanieść tam którekolwiek ze znalezisk. Właścicieli dokumentów odszukałam na Facebooku, z kolei telefon zostawiłam, jak leżał - bo może ktoś będzie wracał "po śladach" i go odnajdzie?
"Znalezione nie kradzione"
Nie ma chyba szczęśliwca, który nigdy niczego nie zgubił. W każdym klubie po weekendzie zbiera się tego karton. W co większych firmach poniewierają się kubki i parasole niczyje. Z kolei czapki i pojedyncze rękawiczki zawieszone na ogrodzeniach to sezonowy standard.
I choć hasło "znalezione nie kradzione" słyszeli wszyscy, podobnie zresztą jak "okazja czyni złodzieja" do warszawskiego Biura Rzeczy Znalezionych trafiają i zguby, za które znalazca mógłby pojechać na wakacje. Czasem i na Karaiby - jak w przypadku mężczyzny, który przyniósł do Biura torbę z ponad 10 tys. euro w gotówce, znalezioną pod siedzeniem auta na wynajem. Jeśli nikt nie zgłosi się po swoją zgubę przez dwa lata, należy do znalazcy. I tak też było w tym przypadku.
Do Biura trafia też drogi sprzęt fotograficzny, profesjonalne rowery warte i po 7 tys. złotych, hulajnogi elektryczne, sporo pierścionków zaręczynowych z brylantami, drony, ale i rzeczy bezcenne - jak średniowieczne ikony czy książki wydane przed rokiem 1800, a więc zaliczające się do starodruków.
Najcenniejsze znaleziska trafiają do jednego z dwóch sejfów w gabinecie kierującego Biurem Arkadiusza Rączkowskiego. Warszawskie Biuro działa od 1953 roku, a co za tym idzie – w tym roku obchodzi swoje 70. urodziny.
Nie można ich sfotografować, bo ktoś mógłby podszyć się pod prawowitego właściciela. Bo i oprócz uczciwych znalazców zdarzają się i krętacze. Chcesz nowego iPhone’a? Nie ma problemu - w Biurze znajdują się właściwie wszystkie modele. Umowa kupna? "Wyrzucona". Kolor można jeszcze zgadnąć, ale trudno wyjaśnić, że nie pamięta się, jak wyglądała obudowa, co było na tapecie ani tego, jaki był kod dostępu.
Szef Biura Rzeczy Znalezionych jest trochę jak więzienny strażnik. Prowadzi nas do podpiwniczeń budynku przy ulicy Dzielnej 15, pobrzękując pękiem kluczy. W środku, na regałach sięgających sufitu, piętrzą się zguby warszawiaków z ostatnich dwóch lat.
Telefony, telefony - gdzie dzwonić mam
W plastikowych pudłach ważących niekiedy i ponad 20 kilo są setki, jeśli nie tysiące telefonów - to zdecydowanie najczęściej przynoszone zguby. Na niektórych widać piętno właściciela - obudowa z logo Guessa albo taka z pływającymi drobinkami brokatu. Są i zawieszki ze sztucznych pereł albo ekrany wyglądające, jak gdyby ktoś usiłował wbić gwóźdź w sam środek.
Hipotetycznie można by trzymać najnowsze zguby naładowane i odbierać połączenia, żeby namierzyć znalazcę. Tyle że nawet gdyby podłączyć przedłużacze na pięć gniazdek do każdego kontaktu w Biurze, nie starczyłoby miejsca na komórki z ostatniego miesiąca. W znalezieniu właścicieli pomagają niektórzy operatorzy - identyfikują ich po numerach kart SIM i wysyłają informacje swoim klientom.
Gdy przychodzę do Biura, chłopak w czapce z daszkiem oddaje okulary, które znalazł pod swoją klatką - acetatowe plusy, do czytania. Krój oprawki wskazuje, że należały do starszej kobiety. Okulary to jedno z tych trudnych znalezisk, za które właściciel wydał często sporo pieniędzy, ale wartość mają nikłą. Trudno, żeby szkła robione na zamówienie za 800 złotych pasowały do wady wzroku przypadkowej osoby.
Okularów w magazynie jest sporo - w pokrowcach i bez, przeciwsłonecznych i optycznych. Z takimi zgubami problem jest często podobny, co z kluczami do domu - nie da się bez nich funkcjonować, więc często, zanim ktoś znajdzie je na ulicy czy w tramwaju i przyniesie do Biura, właściciel zdąży zamówić już nowe.
Chodzę między półkami i zaglądam do kolejnych pojemników. Niby nic takiego - karton kalendarzy, dalej - podniszczonych portfeli, kolorowych kosmetyczek. Tyle że gdyby wszyscy właściciele pojawili się nagle na miejscu, nie zmieściliby się w całym budynku. Dziesiątki tysięcy osób, dziesiątki tysięcy historii.
Biorę do ręki czarny kalendarz Moleskina - chyba głównie dlatego, że sama miałam identyczny. W środku dwa pliki zdjęć do paszportu - właścicielce ewidentnie nie podobało się, jak wyszła na pierwszych, bo nie mogły być zrobione w odstępie dłuższym niż kilka miesięcy, jeśli w ogóle nie tygodni.
Zapisywała niewiele - głównie daty wizyt lekarskich, przepis na sałatkę z pieczoną cukinią, przez miesiąc liczyła też, ile kalorii jadła trzymając się górnej granicy 1500.
Dwie alejki dalej, z obudowy tabletu wypada karteczka z napisanymi piórem zdaniami - "Kobieta ma tyle siły, że zadziwia mężczyzn. Dźwiga ciężary". Trudno powiedzieć, czy zasłyszanym, czy autorskim, ale nietrudno zgadnąć, że ktoś, kto pisze coś takiego, potrzebuje akurat siły, może pewności siebie. Że z jakiegoś powodu musi zaciskać zęby.
Muzeum Warszawy miało kiedyś taki projekt - znani pisarze wybierali sobie po jednym obiekcie z jego zbiorów i pisali opowiadanie nim inspirowane. Biuro rzeczy znalezionych z powodzeniem mogłoby dostarczyć lepszego materiału, a przede wszystkim - plejadę bohaterów.
Biuro ma zasadę nieprzyjmowania zgub wartych mniej niż 50 złotych. Trudno, żeby było inaczej - w magazynie i tak zalega sporo rzeczy, na których utratę większość osób machnęłaby ręką.
Są i zguby, których nikt nie szuka, zakładając z góry, że zostały skradzione. Na przykład torebka, z którą właścicielka ewidentnie była na imprezie - w środku dwa telefony, czerwona szminka drogiej marki, rachunek za dwa drinki, puder i lusterko.
Dostawy lotniskowe i międzymiastowe
Biuro dostaje od Poczty Polskiej przesyłki, które nie dotarły do odbiorcy, po czym nie zostały odebrane przez nadawcę. Często to przekazy pieniężne. Poza tym są jeszcze zguby przywożone przez PKP - głównie plecaki i walizki.
Każdą trzeba otworzyć i przejrzeć. Oczywiście, żeby opisać zawartość, ale i z bardziej prozaicznego powodu - w wielu z nich są niedojedzone kanapki czy słoiki z poświąteczną wałówką. Zawartość jest zazwyczaj prozaiczna - ciuchy, kosmetyki, czasem jakaś książka - ale pracownikom Biura zdarzało się znaleźć i kolekcję zabawek erotycznych i Biblię. I to w jednej torbie.
Najobfitsze są jednak transporty z lotniska. Trudno powiedzieć, czy porzucone walizki są wyrazem niechęci do płacenia za nadbagaż, czy może raczej efektem stresu przed lotem. Z lotniska przyjeżdża też masa laptopów i tabletów.
Prawowici właściciele wracają do domów na drugim końcu świata, niepomni, że komputer zawierający ich zdjęcia z czasów liceum śpi sobie spokojnie w piwnicy przy Dzielnej. Często pewnie nawet nie widzieli Warszawy - po prostu się tu przesiadali.
Po dwóch latach nieodebrany sprzęt przechodzi na własność miasta stołecznego - ten, który jeszcze się do czegoś nadaje, jest czyszczony i oddawany na użytek na przykład świetlicom środowiskowym.
Głęboko pod ziemią znajduje się schowek na rowery, których w Biurze jest mnóstwo. Arkadiusz Rączkowski widział ich już tyle, że zaczął już poznawać, który może być ile wart, mimo że zapalonym kolarzem nie jest. W schowku są i rowery dziecięce ze wstążkami na kierownicy i przedpotopowe składaki.
Pytaniem pozostaje: jak można zgubić rower? Zdaniem policji, która przywozi ich do biura najwięcej, często to rowery, które zostały skradzione, po czym porzucone z niewiadomych przyczyn. Albo, jak to często w przypadku zagubionego dobytku bywa, powodem jest odpięcie imprezowych wrotek przez właściciela. Nie bez kozery najwięcej zgub trafia do Biura po weekendach - z apogeum w Sylwestra.
Rowery, których nikt nie odbiera, przechodzą na własność miasta stołecznego. Niektóre z nich trafiają do urzędów dzielnicowych i mogą poruszać się nimi ich pracownicy - oczywiście tylko w ramach pełnienia obowiązków służbowych. Chętnych podobno nie brakuje, bo i milej przejechać się rowerem niż zatłoczonym autobusem. Oczywiście przy stosownej pogodzie.
Arkadiusz Rączkowski w Biurze Rzeczy Znalezionych pracuje od ponad 10 lat. Wcześniej pracował w jednym z urzędów, ale gdy zobaczył ogłoszenie Biura, postanowił aplikować. I jak do tej pory nie pożałował ani przez chwilę. Miło patrzy się na radość osób odzyskujących swoje zguby. Lubi tu pracować, chyba też trochę dlatego, że trudno nie wierzyć w ludzi, patrząc na to, co przynoszą znalazcy.
Nie chodzi nawet o to, że niektóre zguby są cenne. Sam fakt, że ktoś poświęca swój czas, żeby bezinteresowanie pomóc obcej osobie, podnosi jakoś na duchu. Rączkowski nie ma wątpliwości, że wspólnotowość w nas nie umarła.
Problemem Biura Rzeczy Znalezionych jest brak możliwości reklamowania się - jest w końcu instytucją publiczną. Wiele osób, i to nawet tych mieszkających w Warszawie od urodzenia, nie orientuje się, że w ogóle istnieje takie miejsce, a co za tym idzie, że mogą szukać tu swoich rzeczy lub przynieść te znalezione.
A co dopiero Ukraińcy, których w ostatnim roku osiadły w Warszawie dziesiątki tysięcy. Dokumenty odsyła się do ambasady czy konsulatu, ale reszta zostaje w magazynach.
W pewnym jednak sensie nic w przyrodzie nie ginie. Gdy wybuchła wojna, Biuro rzeczy znalezionych przekazało wiele rzeczy składowanych już od ponad dwóch lat na rzecz uchodźców - od plecaków, butów i walizek aż po komputery i komórki.
Inną problematyczną kwestią jest zamieszczanie informacji o rzeczach znalezionych - trudno zrobić to tak, żeby nie przyciągnąć potencjalnych oszustów.
Prawa jazdy, dowody osobiste czy legitymacje i paszporty Biuro odsyła do miejsc, które je wydały, więc stosunkowo łatwo znajdują swoich właścicieli.
Ale zdarza się też, że dana rzecz jest podpisana imieniem i nazwiskiem właściciela, a mimo to trudno się z nim skontaktować. Najłatwiej byłoby poszukać na Facebooku, tyle że obowiązujące procedury jak na razie tego nie przewidują. Inna sprawa, że trudno byłoby ustalić, która z "Ann Nowak" to ta właściwa.
Urzędnikom zdarza się jednak korzystać z niekonwencjonalnych metod. Tak jak w zeszłym roku, gdy do biura przyniesiono kopertę z pieniędzmi, którą ktoś chciał podarować parze młodej. W środku była kartka z życzeniami, a także imiona nowożeńców i data ślubu. Tylko na podstawie tych informacji udało się odnaleźć małżonków, którzy odebrali zgubę.
Podbudowana tymi wszystkimi historiami pytam Rączkowskiego, czy może sprawdzić w bazie, czy do biura trafił mój dowód osobisty. Mam już co prawda nowy, ale co szkodzi sprawdzić? Niestety nie tym razem.
Wychodzę z mocnym postanowieniem zostania stałą bywalczynią Biura. Nie, żebym miała zamiar testować uczciwość ludzką, ryzykując przy okazji utratę kolejnych telefonów. Co innego zostanie seryjną znalazczynią.