– On nie chodził z nami do podstawówki. Wszyscy z osiedla chodzili do szkoły nr 3, a on do szkoły nr 1. Nie było z nim kontaktu. Dzieciaki na osiedlu bawiły się razem, ale on nie. On nie wychodził na osiedle – mówi młody mężczyzna, który od urodzenia mieszkał na tym samym osiedlu, co zamordowana rodzina w Chodzieży. Jest równolatkiem Krzysztofa. Gdy pytamy o tragedię, która tu się wydarzyła, sam wspomina stare czasy. – Od lat go nie widziałem. Nawet nie wiedziałem, że wrócił na osiedle – mówi.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
W poniedziałek 24 kwietnia w domu jednorodzinnym w Chodzieży znaleziono ciała pięciu osób: Bogdana i Krystyny oraz Marty, Krzysztofa i ich syna.
Na ciałach ujawniono rany cięte, w tym obrażenia szyi.
– Nie mieliśmy żadnego zgłoszenia i żadnej wskazówki, żeby pod tym adresem, w tej rodzinie, coś się wcześniej działo. Myślę, że można było pomóc. Gdyby przyszedł jakikolwiek malutki sygnał, od razu byśmy działali – mówi nam dyrektorka MOPS.
– W tamtym czasie, w młodości, bardzo rzadko się go widywało. Nie utrzymywał z nami kontaktu – wspomina osoba, która pamięta Krzysztofa A. z czasów szkolnych.
Krzysztof A., lat 41, wrócił do Chodzieży kilka miesięcy temu. Wraz z żoną Martą i kilkumiesięcznym synem zamieszkali u jego rodziców, Krystyny i Bogdana. W lutym małżeństwo przyszło do urzędu, żeby zarejestrować swój pobyt stały.
– Od ręki, jak być powinno, załatwili formalności. Rodzina zgłosiła też tych państwa i dziecko w sprawie opłat za śmieci. Na dokumencie był podpis seniora rodziny. Wszystko było normalnie. Gdyby coś się działo w rodzinie, można by przypuszczać, że może ktoś wolałby pozostać anonimowy i tego by nie zgłaszał? To wszystko jest takie dziwne, zaskakujące i przerażające – słyszymy.
"Gdyby przyszedł jakikolwiek malutki sygnał...."
Ani MOPS, ani inne instytucje, nigdy nie miały żadnych zgłoszeń w sprawie tej rodziny.
– Jako ośrodek nie mieliśmy żadnego zgłoszenia i żadnej wskazówki, żeby pod tym adresem, w tej rodzinie, coś się wcześniej działo. Niestety, nikt do tego momentu nie dał żadnego sygnału i to jest wielka szkoda. Podejrzewam, że gdybyśmy mieli sygnały, to dalibyśmy radę, np. wprowadzić specjalistę, psychologa, pedagoga. Jesteśmy przygotowani do tego, żeby wspierać w kryzysach zdrowia psychicznego. To bardzo wrażliwe kwestie, nie mieliśmy pojęcia, że coś takiego dzieje się w rodzinie, w dodatku w rodzinie, w której jest dziecko. Myślę, że można było pomóc. Gdyby przyszedł jakikolwiek malutki sygnał, od razu byśmy działali. Jako pracownicy przeżyliśmy to bardzo – mówi naTemat Marzena Brączewska, dyrektor MOPS w Chodzieży.
Po informacji o tragedii zadzwoniła do koleżanek w innych instytucji pomocowych.
– Nikt nie wiedział o tej rodzinie. Jeśli chodzi o naszą lokalną wiedzę, to tu nie wystąpił żaden kryzys. Taki, o którym wiedziałaby policja, czy inne służby. Bo jeśli w rodzinie dzieje się przemoc, to zawsze w krótszej, czy dłuższej perspektywie czasowej to wychodzi. Zawsze ktoś nas zawiadomi. Jak jest dziecko, wchodzimy od razu. Nie ma żadnej zwłoki, opieszałości, reagujemy natychmiast. Uruchamiamy wszystkie służby. A tu nie było nic. Żadnego zgłoszenia, żadnego sygnału od sąsiadów – mówi.
Tym większy szok dla wszystkich, że w spokojnej dzielnicy domków jednorodzinnych, w rodzinie, w której nigdy nic się nie działo, doszło do tak okrutnego mordu.
– To ustronna ulica na obrzeżach miasta, gdzie jest osiedle domków jednorodzinnych. Są tam tereny zielone, jest spokój i cisza. Na pewno nie jest to ścisłe centrum miasta – tak opisuje te okolice jeden z mieszkańców. Blisko domu, gdzie doszło do morderstwa, stoi kapliczka.
– To normalna, polska rodzina. Bardzo pracowici ludzie – ucina próbę rozmowy mieszkaniec ulicy.
"Wszyscy są wstrząśnięci, wszyscy przeżywamy tragedię"
Przypomnijmy, w poniedziałek 24 kwietnia w domu jednorodzinnym przy ul. Podgórnej w Chodzieżyznaleziono ciała pięciu osób: Bogdana i Krystyny oraz Marty, Krzysztofa i ich syna, 4-miesięcznego Stasia. Na ciałach ofiar i sprawcy ujawniono rany cięte, w tym obrażenia szyi. Tragedia wstrząsnęła Polską, a w Chodzieży przez pierwsze dwa dni podobno o niczym innym nie rozmawiano.
– Na ulicy, w sklepie, wszędzie. Wszyscy są wstrząśnięci. Wszyscy przeżywamy tę tragedię. Zdarzyła się rzecz straszna. Mogę tylko wyrazić współczucie dla najbliższych. Tragedia, którą trudno pojąć zdroworozsądkowo. W głowie nie chce się nawet zakodować, że coś takiego mogło mieć miejsce – powtarzają mieszkańcy.
– Pierwszego dnia ludzie na osiedlu bali się wyjść z domów. Niektórzy mówili, że tu morderca jakiś grasuje. Takie były pierwsze myśli. Za bardzo zostało to nagłośnione – uważa jeden z nich.
Marzena Brączewska: – W głowie się nie mieści. To tragiczne zdarzenie na długie tygodnie przyćmiło wszystkie dobre rzeczy, które dzieją się w naszej Chodzieży.
"Pamiętam Krzysztofa z czasów, gdy chodziliśmy do szkoły"
Sprawcą ma być Krzysztof A., który po dłuższej nieobecności w Chodzieży, wrócił do domu, by opiekować się ojcem po wylewie. W mediach pojawiły się krótkie informacje, że był osobą wykształconą. Że studiował na Akademii Rolniczej w Poznaniu. Że z tamtych czasów sąsiedzi pamiętają incydent, jak turlał się zakrwawiony na trawniku. Że wyjechał do Anglii, gdzie miał poznać żonę.
– Nie widziałem go kupę lat. Nawet nie wiedziałem, że wrócił. Ale pamiętam go z czasów, gdy chodziliśmy do szkoły. On się z nikim z nas nie trzymał. W ogóle nie utrzymywał żadnego kontaktu z nami. Całe osiedle chodziło do szkoły nr 3, a on do szkoły nr 1. Nie wiem dlaczego. Na osiedlu wszyscy raczej bawili się razem, ale on nie. Nie wychodził nawet na osiedle. Dla nas był dziwny – opowiada nam jeden z mieszkańców osiedla.
Wspomina: – Z nikim z nas nie rozmawiał, tylko jak przechodził obok, to czasem krzyknął do nas jakieś dziwne teksty o szatanie, o diable. Miał też nieraz takie koszulki ze znakami. Mówiliśmy, że satanista, bo tak się też ubierał. Zwracaliśmy na niego uwagę tylko wtedy, gdy zaczynał do nas krzyczeć. A my jako dzieciaki wtedy go goniliśmy. To było ze 20 lat temu, nawet więcej. Ale tego się nie zapomina. Pamięta się, że taki ktoś był.
– Jego mogą znać tylko osoby, które są w moim wieku. Starsi mogli nie wiedzieć, że tak się zachowywał. Dla mnie nie był taki spokojny, jak teraz wszyscy mówią. Miał jakąś swoją grupkę, ale nie z osiedla. Kleje, butapren, o tym też się mówiło – mówi.
Serwis Chodzież Nasze Miasto tak opisał profil facebookowy Krzysztofa A: "Na zdjęciu profilowym Krzysztofa jest mężczyzna, który strzela sobie w głowę. Jeden z ostatnich postów, jaki opublikował to cytat z Marka Hłaski, "W dzień śmierci jego": "(...) było mi już wszystko jedno, a może byłem nawet dalej: już poza rozpaczą i już poza gniewem. Ludzie nie wiedzą naprawdę, ile obojętności jest w nich i jak bardzo obojętne może się wszystko stać pewnego dnia; i dobrze, że nie wiedzą".
Inne media zauważały, że to kadr z filmu "Łowca jeleni" z Robertem De Niro.
Krzysztof był jedynakiem. – W tamtym czasie, w młodości, bardzo rzadko się go widywało. Podobnie było z jego mamą. To byli bardzo spokojni sąsiedzi, nie można powiedzieć – mówi mieszkaniec osiedla.
Ale zaznacza: – Oni raczej nie mieli kontaktu z sąsiadami. Jak sąsiedzi rozmawiają między sobą, tak oni nie. Tylko dzień dobry. A młodego w ogóle całymi dniami nie było widać. Największy kontakt z ludźmi miał ojciec. On jeździł na taksówce, był bardzo pracowity, często było go widać na osiedlu, na mieście. Ale ta rodzina w ogóle bardzo rzadko rzucała się w oczy. Nawet niektórzy się dziwili, że tam ktoś mieszka. Nikomu nie zrobili krzywdy, ale nie było ich widać ani słychać.
Czym zajmowali się Krzysztof i jego żona
Na Google Maps sprzed lat szarego domu prawie nie widać, zasłaniają go wysokie drzewa. Teraz na zdjęciach z miejsca tragedii elewacja ma jaskrawszy kolor, posesja jest zadbana.
Krzysztof A. i jego żona przyjechali tu z Sochaczewa, gdzie mieszkają rodzice Marty A. W rozmowie z poznańską "Wyborczą" jego wuj, brat ojca, który mieszka pod Chodzieżą, wspomniał:
"Wyjechał do Anglii, tam poznał tę dziewczynę, Martę. Wrócili do Polski, zamieszkali w Chodzieży, w domu brata i bratowej. Tylko był problem – palili papierosy, a brata ten dym denerwował, ciągle ich wyzywał. Przenieśli się więc do jej rodziców, do Sochaczewa".
W rozmowie z "Faktem" ojciec Marty powiedział: "Gdy rozchorował się ojciec Krzysztofa, on najpierw sam do niego jeździł. Z czasem podjęli jednak z Martą decyzję, że na czas choroby zamieszkają wspólnie w domu w Chodzieży. Sam ich tam zawiozłem, bo zięć kiepskim był kierowcą".
Razem z żoną mówił, że nic nie wskazywało, by zięć miał jakiekolwiek problemy. "W ogóle. Nic, a nic. Wszystko było w porządku. Przypuszczamy, że choroba psychiczna uaktywniła się nagle" – powiedzieli.
Wiadomo, że Krzysztof A. i jego żona zajmowali się rękodziełem. Ona malowała damskie torebki. Wśród ofert firmy, które pod jej nazwiskiem można znaleźć w internecie, są skórzane torby, np. z dziełami Gustava Klimta. Albo "Krzyk" Edvarda Muncha. Koszt jednej to nawet 1400 zł. Adres tej firmy widnieje w Chodzieży. Torebki mają bardzo dużo bardzo dobrych zagranicznych opinii. Jeden z nich: "Kolejna cudowna torebka, cudne lilie wodne, super kolory, bardzo dobrze wykonane, to super sklep i obsługa, dzięki".
Krzysztof A. miał robić "łapacze snów".
– Ja nawet z widzenia ich nie kojarzę. Ktoś pokazał mi zdjęcie tego młodego mężczyzny, ale go nie znałem. Z jego rodzicami też nie miałem kontaktu – mówi nam jeden z mieszkańców osiedla.
I kolejny: – Mieszkam tu kilka lat. Widziałem, że tam samochód zawsze wyjeżdżał, wjeżdżał, ale tych państwa widywałem rzadko. Byli mało widoczni.
Dziś wszyscy mogą gdybać. Cofać się do przeszłości i zastanawiać dlaczego. A nikt tak naprawdę nie wie, jak było.