Amerykański dziennik "The Washington Post" stawia milowy krok w rozwoju społeczeństwa obywatelskiego i kontrolowania prawdomówności polityków. Aplikacja Truth Teller będzie sprawdzała, czy politycy nie kłamią. To kolejny taki serwis za Oceanem, gdzie coraz uważniej sprawdza się, co mówią wybrańcy narodu. W Polsce to, czy polityk kłamie mało kogo obchodzi.
Truth Teller to nowa aplikacja stworzona w redakcji dziennika "The Washington Post". Dzięki wynoszącemu 50 tysięcy dolarów grantowi z Fundacji Knighta, stworzono narzędzie, które niemal w czasie rzeczywistym ma kontrolować prawdomówność polityków. Nagranie audio lub wideo przemówienia jest automatycznie przetwarzane na pisany tekst, a później porównuje go z bazą faktów i pokazuje, które twierdzenia polityka nie przystają do rzeczywistości. Aplikacja ma zostać rozwinięta i już wkrótce mieć zastosowanie do transmisji na żywo.
Aplikacja "The Washington Post" to w tej chwili najbardziej zaawansowany z całego zbioru narzędzi, które powstały w Stanach Zjednoczonych po to, by kontrolować polityków. Nacisk na prawdomówność był już mocno widoczny w kampanii prezydenckiej. Swoje serwisy założyły redakcje "Tampa Bay Times" (politfact.com) czy reporter "The Washington Post" Glenn Kassler, który prowadzi w dzienniku rubrykę obnażającą kłamstwa polityków. Dotychczas jednak aby przyłapać polityków na kłamstwie trzeba było poczekać, aż dziennikarze sprawdzą dane i wejść na odpowiednią stronę i wpisać fakt, który chcemy sprawdzić. Widać więc, że było to narzędzie dla najbardziej zaangażowanych wyborców.
Zobacz jak działa Truth Teller
Bardzo chętnie korzystali z nich w ostatniej kampanii wyborczej, i to zarówna w sztabach Baracka Obamy, jak i Mitta Romney'a. Dziennikarze PolitFact.com czy Truth Checker dostarczali amunicji do atakowania przeciwników i zarzucania im kłamstwa. Czasami dziennikarze popełniali pomyłki, które wystawiały ich na ataki z obu stron sceny politycznej. Politycy stworzyli też swoje serwisy kontrolujące prawdomówność konkurentów. Ekipa Baracka Obamy powołała nawet Drużynę Prawdy, która wyłapywała kłamstwa przeciwników i wysyłała informacje o nich do sympatyków partii. Jednak wciąż to dziennikarze, a przede wszystkim internauci, są najważniejszymi kontrolerami.
W Polsce jednak niezwykle rzadko łapiemy polityków za język. Jeśli któryś ze dociekliwych dziennikarzy nie przyłapie kłamiącego polityka bezpośrednio na konferencji czy podczas wywiadu, uchodzi mu to na sucho. – Jesteśmy młodą demokracją, a internet jest u nas znacznie słabiej rozwinięty niż na Zachodzie, dlatego mało kto sprawdza polityków – tłumaczy doc. dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz z Instytutu Nauk Politycznych UW. – Na naszej scenie politycznej dominują emocje, szukamy więc wpadek, a nie kłamstw. Wypowiedzi polityków analizujemy nie w kategoriach prawda/kłamstwo, ale wypada/nie wypada – wyjaśnia rozmówczyni naTemat.
Zdaniem dr Pietrzyk-Zieniewicz mocno zideologizowanych kwestiach, takich jak katastrofa smoleńska, szukamy wypowiedzi, które potwierdzą naszą tezę, a nie rzeczywiście odkryją prawdę. – Myślę, że z biegiem czasu u nas też powstaną takie narzędzia kontroli, to jednak wymaga czasu i zmiany nastawienia do polityki. Dziś traktujemy ją jak rozrywkę, ale kiedy przestanie nam ona zastępować kino czy teatr, zaczniemy domagać się prawdy – przewiduje badaczka.
W tej chwili politycy praktycznie bezkarnie mogą – jak sami mówią – mijać się z prawdą. – Opowiadamy się za swoimi partiami, więc jeśli nawet przyłapie się polityka na kłamstwie, to staramy się go usprawiedliwić. "No przecież to taki dobry człowiek. Zdarzyło się? No cóż". Czasami ci politycy się tłumaczą, ale generalnie mogą nałgać ile chcą – stwierdza doc. Ewa Pietrzyk-Zieniewicz.
Raczkują dopiero fundacje, które w jednym miejscu zbierają dane o politykach. Serwis MamPrawoWiedziec.pl pozwala dotrzeć do kompletu informacji o naszych reprezentantach w parlamencie i Parlamencie Europejskim. Równie ambitne zadanie stawia przed sobą Fundacja ePaństwo, która przygotowała serwis sejmometr.pl, będący wielką bazą publicznych danych – są na nim projekty ustaw, raporty NIK czy dane GUS. – Bardzo sobie cenię Sejmometr, ale to tylko zbiór dokumentów. Aby patrzyć władzy na ręce potrzebne są spotkania z politykami, urzędnikami, funkcjonariuszami – przekonuje Rober Zieliński z "Dziennika Gazety Prawnej". – To od nich można dowiedzieć się dlaczego jakiś zapis trafił do ustawy, a przede wszystkim co się w niej nie znalazło – dodaje.
Zdaniem reportera śledczego "DGP" to właśnie szansa dotarcia do bohaterów wydarzeń jest przewagą dziennikarzy nad blogerami. – Nawet doskonale zorientowany w jakiejś materii bloger nie będzie mógł poświęcić trzech tygodni na pracę nad tematem, wyjechać na kilka delegacji, spotkać się kilkoma osobami – tłumaczy Zieliński. Na razie jednak dziennikarstwo rozumiane jako patrzenie politykom na ręce jest w odwrocie. – Mamy kryzys mediów, nie wiem, czy jesteśmy już w jego dołku, ale przez to zwolniono wielu specjalistów, którzy byli w stanie na bieżąco weryfikować słowa polityków. Poza tym dziennikarze nie mają komfortu zajmowania się tylko jedną dziedziną, na przykład transportem – zauważa dziennikarz.
Według Roberta Zielińskiego ten stan rzeczy pogłębiają media elektroniczne i internetowe, a jest ona niezwykle ważna w pracy dziennikarza. – W mojej redakcji jest dziennikarz, który od 30 lat zajmuje się GUS-em, który ma bardzo duży wpływ na nasze państwo. Będąc na konferencji prasowej jest w stanie stwierdzić, co oznaczają te dane, jak je interpretować. Ja zajmuję się od kilkunastu lat kwestiami bezpieczeństwa i rozmawiając na przykład z ministrem spraw wewnętrznych jestem w stanie stwierdzić, czy mówi prawdę, czy nie – tłumaczy dziennikarz.
Jego zdaniem nie można jasno stwierdzić, czy to odbiorcy mediów oczekują mniej ambitnych treści, czy to media poszły w tę stronę i czytelnicy nie znajdują w nich nic wartościowego. Zieliński przekonuje jednak, że wysokojakościowe dziennikarstwo powróci, a dziennikarze znów będą patrzeć politykom na ręce.