
Choć grafik Katarzyny Dąbrowskiej – aktorki i piosenkarki – wypełniony jest po brzegi, znajduje czas na kawę i nie najkrótszą rozmowę. Rozmowę o spełnianiu marzeń, dążeniu do celu, kompleksach i kobiecości. W naTemat zdradza również, dlaczego nie czuje presji bycia silną, mimo że tak właśnie jest postrzegana i z takich ról najbardziej znana.
Dość często publikujesz na Instagramie zdjęcia jeziora, jakiejś kładki. To twoje magiczne miejsce na Mazurach?
Takich magicznych, ukochanych miejsc wokół Nidzicy mam kilka i odwiedzam je za każdym razem, kiedy tam jestem. Są kojące i przywracają mnie do mojego "ja", do czegoś rdzennego. Bardzo lubię te swoje jeziorne i leśne spacery – mam wydeptane ścieżki. Żyjąc na co dzień szybko w wielkim mieście, potrzebuję tego dla równowagi.
Ale miasto chyba też lubisz? Kocham. Mam wrażenie, że jestem złożona ze sprzeczności, pewnie jak każdy. Myślę, że człowiek jest z natury istotą złożoną, dlatego bardzo nie lubię etykietek i szufladkowania.
Wydaje mi się, że właśnie to w człowieku jest najbardziej interesujące – te sprzeczności, te wszystkie rzeczy, których się po sobie nie spodziewamy, niespodzianki, które z nas wyłażą, kiedy życie stawia nas w różnych, czasami trudnych, sytuacjach.
Zawsze miałam w sobie zachwyt dużym miastem – może dlatego, że jestem z małego miasteczka. Jednak początki w Warszawie wspominam jako ciężki czas. Przyjechałam tu od razu po maturze, oderwałam się od domu, bliskich, nie miałam w tym mieście żadnych relacji, byłam zagubiona.
Ja na początku, a jestem z Olsztyna, w chwilach kryzysu biegłam nad Wisłę, bo woda była dla mnie czymś kojącym.
Ja dzwoniłam do rodziców i prosiłam: "Zabierzcie mnie do lasu!". Warszawa była wtedy dla mnie ogromnym i obcym miastem. Cały czas się gubiłam. Przypomnę, że były to czasy bez Internetu w telefonie i nawigujących aplikacji.
Ale z drugiej strony byłam zafascynowana tym, że jestem w miejscu, w którym oferta kulturalna jest tak ogromna, w mieście, w którym jest tyle teatrów i w którym studentka może pójść raz w tygodniu za darmo do muzeum, do galerii. To było coś, na co w Nidzicy nie miałam szans, z czym nie miałam kontaktu, a za czym tęskniłam.
Marzyłam o robieniu teatru, ale tak naprawdę wychowałam się na Teatrze Telewizji. W prawdziwym teatrze, przed zdawaniem do szkoły teatralnej, byłam zaledwie kilka razy. A to z kolei powodowało, że bardzo się bałam egzaminów wstępnych, bo słyszałam, że profesorowie pytają o to, co się ostatnio widziało w teatrze.
Zapytali?
Nie. Pewnie przeczytali na karcie, że jestem z Nidzicy. Podchodziłam do egzaminów z kompleksami, ale potem, jak już studiowałam, zaczął się zachwyt wielkomiejskością, który chyba czuję do dziś, i wcale się tego nie wstydzę, bo jednocześnie, odczuwam ogromną potrzebę kontaktu z naturą.
Poza Warszawą twoje serce zdobył też Paryż?
Pierwszy raz trafiłam do Paryża w liceum, ponieważ wygrałam konkurs piosenki francuskiej. Później odwiedzałam go dość często. Poznałam tam wspaniałych ludzi.
Zawsze marzyłam o tym, że po studiach przeniosę się do tego miasta na miesiąc, dwa, może pół roku. We Francji również pracowałam, dorabiałam po liceum, w trakcie studiów. W ten sposób jakoś ratowałam swój studencki budżet, trochę odciążałam rodziców.
Czy to, że pochodzisz z mniejszej miejscowości, sprawiało, że przyjeżdżając do Warszawy, czułaś potrzebę nadrobienia "braków", dorównania innym?
Miałam ogromne kompleksy zdając do szkoły, byłam przekonana, że ci wszyscy ludzie z Warszawy, Wrocławia, Krakowa, Poznania mają z pewnością większą wiedzę i teatrem interesują się od dawna.
Myślałam, że muszę nadrobić braki, więc sprawdziłam na stronie Akademii Teatralnej listę rekomendowanych lektur. Jakimś cudem udało mi się znaleźć w nidzickiej bibliotece dwie, trzy pozycje z tej listy.
Była wśród nich obszerna monografia Bogusławskiego. Na okładce przeczytałam, że jest on uważany za ojca polskiego teatru. Co dzieciaka, wtedy 18-letniego, interesował ten Bogusławski? Nic. Ale miałam poczucie, że inni na pewno to przeczytali.
Potem okazało się, że oczywiście nikt z moich kolegów nie sięgnął po te lektury. Jednak moje karne podejście dobrej uczennicy na coś się przydało – wykorzystałam tę wiedzę na egzaminie z teorii. Choć muszę przyznać, że nawet moi egzaminatorzy wydawali się zaskoczeni…
W niektórych wywiadach mówiłaś, że byłaś zakompleksioną rudą dziewczynką. Zdarzało cię się budować swoją wartość w oczach innych?
Dziś jest inaczej, ale gdy byłam małą dziewczynką, pewnie też nastolatką, bardzo chciałam właśnie w oczach innych dostrzec, że jestem kimś, kimś fajnym. Potrzeba wspólnotowości, bycia w stadzie jest atawistyczna i bardzo silna.
Kiedy czułam się odrzucana przez grupę, bardzo to przeżywałam. Dużo energii traciłam na to, żeby przynależeć, żeby być lubianą, akceptowaną. Żeby być chcianą. Tak naprawdę dopiero w dorosłym życiu zrozumiałam, że mam prawo być, jaka chcę, i nikomu nic nie muszę udowadniać.
Nadal zdarza się tak, że momentami, jakby odruchowo, chcę się spodobać, ale jestem już świadoma siebie, wiem, co jest istotne. Tak podobno jest z nawykami – kiedy już wgrasz program na ten twardy dysk mózgu, nie jesteś w stanie kompletnie się go pozbyć, ale możesz go nadpisać.
Kiedy poczułaś, że tu jest twoje miejsce? Kiedy pozbyłaś się kompleksów, z którymi przyjechałaś do Warszawy?
To bardzo trudne pytanie. Nie wiem, czy jestem w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie to się stało. To był proces i zaczął się chyba już pod koniec studiów. Na pewno poczułam coś takiego, gdy dostałam propozycję zrobienia spektaklu w Toruniu. Byłam wtedy na czwartym roku studiów.
Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że nie chcę wyjeżdżać z Warszawy na stałe. Tu zapuściłam korzenie, tu mam swoje ulubione miejsca, tu mam przyjaciół i tu bym chciała układać to życie dalej.
Dziś dużo więcej mówi się o szkołach teatralnych, filmowych, niestety również z negatywnych powodów. Mam wrażenie, że kiedyś wykładowca było traktowany jak ktoś "święty" – tak się zachowuje, więc tak ma być – i dotyczy to oczywiście i innych kierunków. Teraz młodzi ludzie bardziej pilnują swojej przestrzeni, dbają o dobrostan emocjonalny. Masz poczucie, że rzeczywiście jest inaczej?
Zdecydowanie. Myślę, że to dobrze, że coś się zmieniło i zmienia, bo dzięki temu zmniejszył się poziom nadużyć. Moich studiów nie wspominam źle. Nie uważam, żebym doświadczyła jakiejś agresji wobec mnie czy zachowań, o których mogłabym powiedzieć, że były nadużyciami, czymś, co przekraczało moje granice.
Może akurat na takich profesorów trafiłam, a może po prostu wszyscy mieliśmy troszeczkę więcej otwartości na to, że ktoś mówi nam również rzeczy nieprzyjemne albo robi to w nieprzyjemny sposób.
Swoje studia wspominam tylko dobrze i nawet jeżeli zdarzyło mi się wtedy popłakać z różnych powodów, to nie dlatego, że ktoś zrobił mi krzywdę. Natomiast niektórzy koledzy opowiadali o sytuacjach, które mieć miejsca nie powinny, a które były przemilczane.
Myśmy sobie je opowiadali gdzieś zakulisowo, szeptem. Na szczęście teraz szeptać już nie trzeba. Wychodzi się z tym do ludzi i mówi się "stop". Dzięki temu osoby, które mają przemocową naturę, nadużywają swojej "władzy", bo są twoim przełożonym czy profesorem w szkole, czują brak przyzwolenia na takie działanie.
Ten brak przyzwolenia to pewnie kwestia świadomości, ale i siły. Akurat o sile kobiet dość często mówisz w wywiadach. Czujesz, że tak trzeba?
Ja bym powiedziała inaczej – mówię o tym, bo się mnie o to pyta, ponieważ takie postaci, silne kobiety, zagrałam. Natomiast powiem ci szczerze, że im częściej jestem pytana o tę kobiecą siłę, tym częściej, paradoksalnie, myślę o swojej kruchości.
I znowu wracamy do tych paradoksów, a może raczej równowagi. Tak jak każda z nas bywam silna i jestem krucha, jestem silna i bywam krucha… To się ze sobą po prostu pięknie przeplata i w tym jest pełnia kobiecości.
W dzisiejszych czasach kobiecość nie musi polegać tylko na tym, by zawsze zaciskać zęby, by za każdym razem tupać nogą, by sobie ze wszystkim radzić. Nie postrzegam kobiecości w takich kategoriach. Owszem, jesteśmy silniejsze psychicznie, radzimy sobie dużo lepiej z presją, z odczuwaniem bólu niż mężczyźni.
Siła kobiet jest niezaprzeczalna, co udowodniło mnóstwo badań, i dlatego nie musimy na każdym kroku tego podkreślać. Tak po prostu mamy – to jest fakt i dziękuję bardzo.
Być może życie uczy nas tego, stawiając przed nami takie a nie inne wyzwania. Przez wieki żyliśmy w świecie, w którym facet miał być siłą, kobieta – delikatnością. Teraz odchodzimy od tych stereotypów.
W naszej kulturze rośnie świadomość związana ze sferą psyche, niektóre mity i przekonania odchodzą do lamusa, choćby to, że mężczyzna musi być twardzielem, który sobie zawsze ze wszystkim poradzi. Mężczyźni mogą być wrażliwi, uczuciowi, mają prawo płakać, i wyrażać wszystkie swoje emocje.
Tak samo jak mężczyźni odzyskali prawo do tej swojej delikatnej strony, kobiety mogą w końcu odkrywać swoją wewnętrzną siłę. Przecież jest w nas jedno i drugie, każdy człowiek ma w sobie energię męską i żeńską, one się wzajemnie dopełniają. Właśnie na tym, według mnie, polega równouprawnienie – dajmy sobie wszyscy prawo do bycia sobą, a bycie sobą oznacza, że mam całe spektrum emocji, całe spektrum uczuć.
Czyli nie czujesz przymusu bycia silną?
Nie czuję żadnego przymusu. Choć rzeczywiście jestem dosyć konkretna w życiu. Konkretna w sposobie mówienia, w wypowiadaniu swojego zdania, w ogarnianiu rzeczywistości. Pewnie dlatego ludzie widzą mnie jako osobę stanowczą, silną etc. A poza tym dochodzi do tego mój niski głos.
Drążę temat twojej siły, ponieważ rzeczywiście jesteś tak postrzegana, a przygotowując się do naszej rozmowy, rzuciło mi się w oczy, że jesteś spod znaku ryb. Ponieważ to tak jak ja, wiem, co to oznacza – mówiąc pół żartem, pół serio – ogromną wrażliwość, która bywa męcząca. Coś w tym jest?
Tak, jestem totalnym wrażliwcem, który się wszystkim przejmuje, zwykle na wyrost. I to przejmowanie się wychodzi mi bokami, bo zajmuje bardzo dużo czasu i pochłania mnóstwo energii życiowej. Bardzo biorę do siebie czyjeś słowa, opinię, krytykę, więc to też jest ciężkie, ale mam już tę świadomość i pracuję nad tym.
Doskonale rozumiem, choć są tego również plusy...
Chyba pomaga mi to w pracy. Przygotowując się do kolejnych ról w teatrze, w filmie, w serialu, myślę o postaciach, które dostaję do zagrania, że nie są jednowymiarowe.
Nawet jeżeli w scenariuszu jakaś kobieta jest opisana jako silna, konkretna, taka, która rozstawia innych po kątach, szukam, gdzie jest jej słabość, jej wrażliwość, gdzie jest jej moment załamania. Z czym sobie nie radzi.
Właśnie taki człowiek w pełni jest dla mnie interesujący. Granie jednowymiarowej postaci byłoby po prostu nieciekawe, bo i nieludzkie.
Często grasz silne kobiety, ale z kolei w dubbingu twoi bohaterowie są jakby, nomen omen, z zupełnie innej bajki. Weźmy choćby Blagę w "Małej Syrence" i – moją ukochaną – Sisu z animacji "Raya i ostatni smok". Jak się czujesz z takimi zwariowanymi, komediowymi postaciami?
Fenomenalnie. Rzeczywiście talent komediowy w telewizji wykorzystuję zdecydowanie rzadziej, ale już teatralnie, radiowo, dubbingowo zdarza mi się być tak obsadzaną. To jest rozkosz.
Zebrałam sporo dobrych opinii po "Małej Syrence", w której zagrałam wspomnianą przez ciebie mewę Blagę. Najbardziej cieszyły mnie komplementy od najmłodszej widowni. Słyszałam, że się udało i że jest zabawnie.
Kto decyduje o tym, że bierzesz udział w produkcji Disneya?
Castingi, czyli próbne nagrania, idą do Stanów Zjednoczonych i to Amerykanie decydują, czy zagrasz tę rolę czy nie. Decyzja zapada na podstawie barwy i brzmienia głosu. Chodzi o to, by uzyskać podobny efekt i charakter postaci w każdym języku.
Cieszę się, że w moim zawodowym życiu mam możliwość robienia rzeczy różnych i tak kompletnie od siebie odstających. Dzięki temu czuję satysfakcję, nie siedzę w jakimś jednym sosie, co pewnie trochę by mnie męczyło.
Dobrze że mówisz o tej różnorodności, bo łatwiej przeskoczyć mi do kolejnego wątku. Chciałabym porozmawiać również o dwóch zupełnie innych projektach, które teraz zajmują twój czas. Zacznę od spektaklu "Dolce Vita". To opowieść o tym, co tu i teraz, o tak powszechnym dziś pogubieniu, poczuciu niedopasowania do świata?
Spektakl "Dolce vita" to próba rozmowy o pokoleniu 30-latków, o ludziach, którzy z jakichś powodów nie chcą albo nie potrafią podjąć decyzji, nie potrafią wziąć odpowiedzialności za siebie, za swoje życie.
Nasz bohater to typowy Piotruś Pan. Chciałby żyć inaczej, lepiej niż rodzice, ale tak do końca nie wie jak. Może zostałby artystą, ale w sumie to nie daje kasy, może założyłby rodzinę, ale boi się zobowiązań. Tkwi w zawieszeniu.
Autorzy Julia Holewińska i Kuba Kowalski swoje trafne obserwacje na temat współczesności i pokolenia wychowanego w dobrobycie przedstawili z dużym poczuciem humoru, momentami bezwzględnie, ale nie bez sympatii. Pracując nad tą sztuką z reżyserem Marcinem Hycnarem, mieliśmy wszyscy poczucie, że robimy fajny, atrakcyjny spektakl, który jednak opowiada też o czymś ważnym. A po pracy w teatrze kolejna scena, muzyczna, czyli twój projekt, koncert "13 randek DaNuty" Rinn piosenki o miłości.
Pomysł na ten projekt pojawił się lata temu, ale potem przyszła pandemia, później byłam zajęta, potem jeszcze coś… W końcu się udało. W jakimś sensie jest to projekt, który poprowadziłam od początku do końca, wyprodukowałam go.
Zaprosiłam do współpracy Ulę Borkowską, która zrobiła świetne, świeżo brzmiące aranżacje, oraz Magdę Smalarę, z którą wcześniej pracowałam nad muzycznym spektaklem "100 minut dla urody" do napisania scenariusza, a raczej do czegoś, co będzie łącznikiem i jednocześnie powodem do zaśpiewania tych piosenek.
Od początku wiedziałyśmy, że nie chcemy robić zwykłego koncertu, że piosenki Danuty Rinn wymagają innej konwencji, ukłonu w stronę jej poczucia humoru. Powstała z tego opowieść związkach. Trochę z przymrużeniem oka, ale też, jak sądzę, fajnym przekazem.
Jakim? Czułym, wyrozumiałym, tolerancyjnym, bo tworzenie zdrowych i szczęśliwych relacji nie jest łatwe. Zależało nam na tym, by był to głos oddany w sprawie miłości, by przyjrzeć się jej we wszystkich jej aspektach. Porozmawiać o pierwszych randkach, o dojrzałych relacjach, o nieuniknionych czasem rozstaniach i o ludziach, którzy są singlami i nie chcą w te relacje wchodzić, i to też jest OK.
Teksty piosenek Rinn są nadal bardzo aktualne, zabawne, a momentami wzruszające właśnie przez to, że świetnie pokazują tę nieumiejętność budowania relacji. Myśmy sobie bardzo miłość wyidealizowali. Żyjemy w micie miłości romantycznej i zapominamy, że budowanie związków to jest też wymagająca praca.
Tak poważnie teraz o tym opowiadam, ale ten koncert ma lekką, nie pozbawioną humoru formułę. Choć nie ukrywam, że cieszy mnie, gdy ludzie podkreślają, że te historie z nimi rezonują, że wychodzą "13 randek DaNuty" ze swoimi przemyśleniami. O to chodziło!
Twoja dobra jakimś cudem musi trwać więcej niż 24 godz. Skąd czerpiesz energię i czy masz jakąś odskocznię?
Na pewno taką odskocznią od jakiegoś czasu jest sport. Ruch to moja metoda nie tylko na to, żeby zadbać o ciało i jego formę, ale przede wszystkim sposób, by mogła odpocząć moja głowa.
Kiedy ćwiczę regularnie, zupełnie inaczej funkcjonuję, mam więcej energii. Taki zastrzyk dopaminy jest mi potrzebny. Poza tym jest też to moje uciekanie w naturę. Gdy mi tego brakuje, idę do lasu, a jak nie mam czasu. to chociaż do parku. Wymykam się między obowiązkami na spacer po Łazienkach albo po Polu Mokotowskim i od razu jest mi lepiej.
Taką samą odskocznią są podróże, które bardzo kochamy z moim mężem. Gdyby ktoś kiedyś zaoferował mi podróż dookoła świata, to na pewno bym się na to zdecydowała, bo jestem zachłanna w tych swoich zachwytach.
A takie zwykłe, malutkie odskocznie to na przykład książka czytana na balkonie. Czasami wracam do domu zmęczona po dwunastu godzinach na planie zdjęciowym albo intensywnym dniu w teatrze i mam ochotę po prostu umyć naczynia, ugotować zupę albo zrobić pranie. Zrobić coś takiego, czego efekt widzisz od razu.
Kiedy tak rozmawiamy, a za chwilę przecież musisz wracać do teatru, mam wrażenie, że masz w sobie jakiś duży spokój. To tylko dziś czy tak jest w ogóle?
Czuję spokój. Może to wynika z mojego pojmowania świata i postrzegania siebie w tym świecie.
Na przykład?
Na przykład, że przyjdzie do mnie to, co ma przyjść. Podchodzę do życia z zaufaniem. Kiedy idę na casting, ale go nie wygrywam, to zamiast potem oddawać się frustracji, myślę, że widocznie to nie było dla mnie.
Oczywiście, że są momenty, kiedy się wkurzam, ale zawsze sobie wtedy myślę: "teraz ci się tak, Kasia, wydaje, a za pół roku będziesz zupełnie w innym momencie i zrozumiesz, dlaczego to dobrze, że akurat tego nie zrobiłaś albo nie dostałaś".
Każdy ponosi jakieś porażki, każdy ma jakieś sukcesy. Jedno i drugie jest częścią życia. Dla mnie szklanka zawsze jest do połowy pełna i zawsze znajdę jakiś punkt zaczepienia, by się cieszyć. To może się wydać wyświechtane, ale naprawdę warto doceniać to, co się w życiu ma, kogo się w życiu ma.
Jakiś czas temu zapytałaś swoich obserwatorów na Instagramie: Kiedy ostatnio zrobiliście coś po raz pierwszy? Chciałam zapytać ciebie o to samo.
Chyba nadal jest we mnie natura małej dziewczynki, którą wszystko ciekawi i wszystkiego chce spróbować, więc gdy mogę doświadczyć czegoś nowego, staram się korzystać z okazji. Poza tym tak rozumiem naturę swojego zawodu – ciągłe odkrywanie się na nowo, otwieranie kolejnych drzwi.
Coś, co zrobiłam ostatnio po raz pierwszy, wiążę się właśnie z moim życiem zawodowym. Pianistka Emilia Karolina Sitarz zaprosiła mnie do projektu z pieśniami Karłowicza, Chopina i Moniuszki.
Pomyślałam, że to bardzo ryzykowny pomysł, bo ten repertuar różni się kompletnie od tego, co robiłam do tej pory. Przecież muzyka klasyczna to nie mój świat. I właśnie dlatego postanowiłam to zrobić. Wiedziałam, że zaśpiewanie tych pieśni będzie dla mnie wyzwaniem, wyjściem poza strefę komfortu.
Czyli wakacje i lato jednak nie są w twoim przypadku synonimem odpoczynku, lenistwa?
Lato to dla mnie i mojego męża często zwykle bardzo pracowity okres. Cieszę się, że udało nam się znaleźć czas na urlop i kolejną wymarzoną podróż, ale większość wakacji musiałam jednak poświęcić pracy.
W lipcu zakończyłam pracę nad spektaklem muzycznym "Ildefons. Facet Księżycowy" według scenariusza i w reżyserii Magdy Smalary. Powstał na specjalne zamówienie Muzeum K. I. Gałczyńskiego w Praniu i tam odbyła się premiera.
Ale mam nadzieję, że będzie okazja pojeździć z tym tytułem po kraju i zaprezentować go szerzej. Przepiękną, momentami trochę ludyczną muzykę do wierszy Gałczyńskiego napisała Urszula Borkowska, słychać w niej te jeziorne tataraki, to mazurskie pranie łąk.
Zawsze bardzo się cieszę, kiedy, tak jak w tym przypadku, mam okazję pośpiewać na głosy, ten rodzaj zespołowego współbrzmienia ma dla mnie jakąś niesamowitą moc.
Wiesz, że śpiew może być terapeutyczny? Stabilizuje ciśnienie, pracę serca, a wprawiając nasze ciało w wibracje, masuje narządy wewnętrzne.
Kilka dni temu zaczęłam z kolei próby do sztuki "Apetyt na czereśnie" napisanej w latach sześćdziesiątych przez Agnieszkę Osiecką i znów będę w niej dużo śpiewała. Sporo mam tych muzycznych projektów ostatnio i cieszę się, że mogę wreszcie częściej łączyć moje dwie pasje – teatr i muzykę.
A nie masz tak czasami, kiedy np. jesteś bardzo zmęczona, że myślisz sobie, a rzucę to wszystko i może zatrudnię się w tym Paryżu w jakiejś kwiaciarni, kawiarni?
Nie. Za bardzo kocham to, co robię. Jestem chyba typem "zajawkowicza" i uważam, że bez tego bycie w tym zawodzie trochę nie ma sensu. Aktorstwo to wbrew pozorom często wymagający, momentami też trudny zawód. Pochłania emocjonalnie i fizycznie. Dlatego tak ważne jest rzemiosło, warsztat.
Zaraz minie 16 lat od kiedy jestem w Teatrze Współczesnym. Tu nauczyłam się mnóstwa rzeczy, mogłam podglądać moich mistrzów. To zawód, którego można nauczyć się tylko poprzez praktykę, więc kolejne role, spotkania z reżyserami, z innymi aktorami, codzienne stawanie na scenie – to wszystko rozwija.
Mam wrażenie, że właśnie dlatego ten zawód przetrwa, teatr przetrwa – bo jest tutaj to spotkanie człowieka z człowiekiem. Myślę, że zawsze będziemy mieli potrzebę spotkania i opowiadania o tym, co ludzkie, o naszych słabościach, śmiesznościach, i o tym, co w nas piękne.
