"Sun-kissed skin", "healthy glow" - spece od marketingu kilku pokoleń nastarali się, żeby opalenizna była sexy. Ba! Udało się ją nawet pożenić ze zdrowiem, z którym nigdy nie miała nic wspólnego. Coś wspólnego mieli z nią za to Coco Chanel i James Bond - a to tylko początek listy.
Reklama.
Reklama.
Po kilkunastu latach od ukucia terminu opisującego kobietę nie tyle romantycznie muśniętą słońcem, co zjaraną jak skwarka, opalenizna wraca do łask. Dziewczyn typu "solarka" ze świecą dziś szukać - zastąpiły je "samoopalarki". Bo i opalone ciało z promieniami wspólnego ma coraz mniej. O wynalazkach, takich jak opalające "rajstopy", nie wspominając.
Czy Miley Cyrus może się mylić?
Rynek samoopalaczy jest dziś wyceniany na ponad miliard dolarów i rośnie z roku na rok. Swoją cegiełkę dołożyła tu i Miley Cyrus prężąca opalone ciało w teledysku do "Flowers", od niemal pół roku utrzymującym się na szczytach list przebojów. I to dość dosłownie - 30-latka zainwestowała w markę samoopalaczy - a jeśli wierzyć PR-owcom piosenkarki, była to jej pierwsza dotychczasowa inwestycja biznesowa.
Dolce Glow, o którym mowa, od dłuższego czasu było hitem wśród celebrytek - od Seleny Gomez, przez Kim Kardashian aż po Nicolę Peltz. No i rzecz jasna samą Cyrus.
Opalenizna opaleniźnie nierówna. Ta w wersji 2.0. w niczym nie przypomina brudnawych odcieni z osiedlowych solariów A.D. 2000. Samoopalacze z efektem "muśnięta pomarańczą, śmierdząca kurczakiem" to też już raczej pieśń przeszłości.
Tan-tanner-tannest
Ale w przypadku mody na opaleniznę nie jest to pieśń jedyna - jest ich tyle, że starczyłoby na całą dyskografię. I to dość zróżnicowaną. Opalone ciało bywała już oznaką tak słabości i tchórzostwa, jak witalności i zdrowego stylu życia.
Dodajmy do tego uwikłanie w klasizm, kolonializm, a nawet i patriarchat (z rakiem skóry w tle), a okaże się, że nie taki brąz niewinny, jak go malują.
Moda na opaleniznę przez ostatnie stulecie powracała jak bumerang (i to taki typu perpetuum mobile), ale zaczęła się z przypadku. Stopniowo dochodziły do niego kolejne elementy plażowego domina. Co więcej, opalenizna była bodajże jedynym trendem, który Coco Chanel wylansowała zupełnie nieświadomie.
Był rok 1923, a stworzony przez nią dom mody działał od ponad dekady i miał ugruntowaną pozycję na rynku. Nie inaczej niż sama projektantka, która cieszyła się statusem gwiazdy, a już zwłaszcza odkąd dwa lata wcześniej wypuściła kultowe perfumy No. 5, które z miejsca stały się hitem po obu stronach Atlantyku.
Madame strzaskana
Coco spędza właśnie urlop na Lazurowym Wybrzeżu, a gdy schodzi z jachtu w Cannes, fotografowie robią jej zdjęcia, które wkrótce trafią do prasy. A że dopisuje pogoda, Chanel jest opalona na tyle, że widać to nawet na czarno-białych zdjęciach.
Dziennikarze uznają, że nie może to być przypadek i zachwycają się pomysłem Madame, który wydaje się tym bardziej nowatorski, że nikt nie opala się wówczas celowo. Wręcz przeciwnie - kobiety słońca unikają i to bynajmniej nie z obawy przed przedwczesnym starzeniem czy rakiem skóry, których z promieniami UVA nikt wówczas jeszcze nie wiąże.
U progu XX wieku opalenizna nie kojarzy się źle wyłącznie ze względu na klasę ludową (fabryki skutecznie zdejmą z niej znamię pracy fizycznej), ale i fakt, że kąpiele słoneczne są zalecane gruźlikom. Nikt zaś nie marzy raczej, by wyglądać na osobę prątkującą.
Mimo wszystko, jedna Chanel mody (a przynajmniej na opalanie) nie czyni. Poza tym, trudno opalać się w mieście, a nawet i poza nim - co innego, gdy rozgrzaną skórę chłodzi morska bryza.
Ale latem, gdy słońce operuje najmocniej, kurorty na południu Francji pustoszeją, a hotele się zamykają. Choć dziś trudno to sobie wyobrazić, w latach 20. lipiec i sierpień są poza sezonem.
Bon vivanci par excellence
I tutaj na scenie pojawiają się Sara i Gerald Murphy - małżeństwo amerykańskich milionerów, którzy w 1921 roku przeprowadzają się na Riwierę Francuską.
Chcą odciąć się od swoich rodzin, które nie zamierzają zaakceptować ich związku, mimo że małżeństwem są od dobrych kilku lat i mają trójkę dzieci.
Sara i Gerald nie znoszą konwenansów, są ekscentryczni, a do tego lubią się zabawić. Co za tym idzie, znakomicie odnajdują się wśród bohemy. Mają też coś, czego brakuje większości artystów - pieniądze.
Zaczynają prowadzić dom otwarty, w którym regularnie bywają choćby zaprzyjaźnieni z nimi Scott i Zelda Fitzgerardowie, Pablo Picasso, Josephine Baker, Cole Porter czy Ernest Hemingway - żeby wymienić zaledwie kilka spośród kilkunastu znanych nazwisk.
Wkrótce Sara i Gerald organizują wspólny wypad dla znajomych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jest lato, a towarzystwo udaje się na świecące pustkami Lazurowe Wybrzeże.
Kilka znanych nazwisk i perspektywa zarobku poza sezonem robi jednak swoje - wiele lokali staje przed Murphimi i spółką otworem.
Do tego dochodzą ekscentryczne, przebierane przyjęcia na plaży skrzętnie dokumentowane przez uczestników. Wieść o tym, że latem na wybrzeżu można spotkać jednych z najbardziej prominentnych artystów swoich czasów i to często w negliżu (w końcu trudno wysiedzieć na plaży inaczej) szybko rozchodzi się po Paryżu, a potem zaczyna zataczać coraz szersze kręgi.
Opalenizna zaczyna być kojarzona z przynależnością do określonej grupy i to grupy dość prestiżowej. W zaledwie kilka lat sezony na Riwierze się przebiegunowują - ważniejszy stanie się ten letni.
Książę i żebrak
Opalona skóra przez wieki była oznaką przynależności do niskiej klasy społecznej. Co za tym idzie, w praktyce trudno byłoby wcielić opowieść o "Księciu i żebraku" w życie. Ubrania można zmienić, fryzurę można zmienić, ale żebraka i tak zdradziłaby ogorzała twarz. Bardziej spalony słońcem mógł być co najwyżej chłop. Lub: chłopka.
Dlatego też, gdy arystokracja, ale i mieszczaństwo rozmiłowały się w rozrywkach takich jak pikniki, garden parties, ale i spacery po parkach tworzonych na potęgę w XVIII i XIX wieku, każda szanująca się dama używała latem parasolki, by nie skończyć z twarzą à la uboga krewna.
Zresztą słowo parasol, podobnie zresztą jak "umbrella", etymologicznie wskazuje właśnie na ochronę przed promieniami (z łac. para sol - przeciw słońcu, umbra - cień).
Jeśli jednak któraś z pań została mimo wszystko muśnięta słońcem lub też po prostu miała ciemniejszą karnację, z pomocą przychodziła prehistoryczna kosmetologia.
Kremy rozjaśniające skórę pojawiły się mniej więcej wtedy, kiedy pierwsze parki miejskie - w połowie XVII wieku, by w dwóch kolejnych stuleciach wchodzić do coraz powszechniejszego użycia.
Szkopuł był jeden, a raczej dwa - arszenik i tlenek ołowiu, których wybielające działanie odkryto znacznie wcześniej niż to, że są trujące nawet w małych dawkach.
Damy podtrute arszenikiem, gdyby damami nie były, mogłyby skarżyć się na dolegliwości takie jak m.in. biegunki, potliwość czy nadmierne ślinienie. Otoczenie mogło zaś wyczuć efekt uboczny w postaci oddechu o zapachu czosnku.
No ale czego nie robi się dla urody. W końcu ich prapraprawnuczkom zdarza się ignorować zalecany poziom SPF, byleby tylko tydzień urlopu starczył na strzaskanie się na mahoń.
Blada jak królowa
Najbielszą z białych dam w historii była bez wątpienia Elżbieta I, regularnie pokrywająca twarz białą mazią (podkładem?). I choć najczęściej uważa się to za przejaw jej wyjątkowej samoświadomości - kobieta na tronie w XVI wieku, usiłująca w dodatku utrzymać w ryzach nieprzychylnych lordów i Kościół narodowy rozdzielony od Watykanu zaledwie rok po jej narodzeniu musiała uciekać się do sztuczek.
Budowanie wizerunku "królowej-dziewicy", która żadnego mężczyzny przy boku nie potrzebuje, było bez wątpienia jednym z nich. Biała twarz z jednej strony przywodziła na myśl czystość, z drugiej zaś nadawała Elżbiecie I wygląd kogoś nie z tego świata - będącego ponad zwykłymi śmiertelnikami i budzącego respekt.
Ale mógł być i jeszcze jeden, bardziej prozaiczny powód namiętnego wybielania się monarchini. O jej matce, Annie Boleyn, z zachowanych przekazów historycznych wiadomo, że była brunetką o bardzo ciemnej karnacji - a to zupełnie nie mieściło się w ówczesnych kanonach urody. Niewykluczone, że oliwkową cerę odziedziczyła po niej i córka.
Co ciekawe, to właśnie panowanie Elżbiety I zakończyło się uzyskaniem przewagi kolonialnej nad Hiszpanią i Portugalią i stworzyło podwaliny pod brytyjski imperializm, po którym światło gasiła jej imienniczka - Elżbieta II.
Skin tone matters
Tymczasem to właśnie kolor skóry miał stać się w efekcie kolejnym źródłem podziałów społecznych. I to już nie tak subtelnych, jak dotychczas.
Jaśniejszy odcień karnacji latami sprawiał, że osoby z tzw. małżeństw mieszanych doświadczały mniejszej dyskryminacji, czy miały szanse na lepszy rozwój karier niż ich rówieśnicy, którzy nie wygrali na genetycznej loterii.
Przedmiotem dyskusji historyków była choćby etniczność Alexandra Hamiltona (którego matka była Kreolką) - uchodzącego często za pierwszą osobę niewpisującą się w model "białego anglosasa", która miała szansę na prezydenturę w Stanach.
O tym, że jasny - jak na etniczność - odcień skóry pomógł w karierze Beyonce i Rihannie powstał już szereg analiz.
Swoją drogą obie panie (choć winić należałoby tu raczej producentów i prasę kobiecą) były oskarżane o "wybielanie się" - choćby podczas sesji zdjęciowych czy w oficjalnych materiałach promocyjnych. I faktycznie, jeszcze 15 lat temu nie był to wcale rzadki zabieg marketingowy.
Pan od olejku i "Tan-Man"
Wróćmy jednak do lat 20. Być może moda na opalanie byłaby tylko kilkusezonowym trendem, gdyby nie trafiła na odpowiedni moment w historii.
Dość wspomnieć, że pierwsze nowożytne Igrzyska Olimpijskie zostają zorganizowane w 1896 roku, by w kolejnych latach tylko zyskiwać na prestiżu - co cztery lata dochodzić będą nowe dyscypliny, o stale wydłużającej się liczbie uczestników nie wspominając.
W Europie zaczyna się - i to po raz pierwszy od starożytności - moda na sport. Oczywiście głównie wśród tych, których na niego stać. Moda jest zresztą dość dosłowna, bo może i nie każdy może grać w tenisa, ale każdy może pokazywać się w stroju do tenisa - zwłaszcza że te ówczesne nie są ciuchami sportowymi w dzisiejszym tego słowa rozumieniu i świetnie nadają się na co dzień.
Dzianiny, z których przeważnie są wykonane (o elastanie nikt wówczas nie słyszał) okazują się też znacznie wygodniejsze niż materiały, w których chadza wówczas zamożne mieszczaństwo.
Królem sportowych ubrań (niekoniecznie do uprawiania sportu) szybko zostaje paryski projektant Jean Patou emancypujący kobiety ramię w ramię z Chanel. Ona będzie od elegancji, on - od czasu wolnego.
W 1927 roku, a więc cztery lata od zstąpienia opalonej Madame z jachtu, dom mody Patou wprowadza na rynek Huile de Chaldee - pierwszy w historii olejek do opalania, który z miejsca staje się hitem.
Szał jest tym większy, że i samo smarowania ciała (czymkolwiek) jest niszowym zwyczajem - nie ma takiej potrzeby - kobiety nie golą jeszcze masowo nóg, mało kto kąpie się codziennie, a co za tym idzie, łydkom lat 20. nawilżenia raczej nie brakuje.
O nowatorskim produkcie zaczyna pisać prasa kobieca, a wkrótce rynek zaleją dziesiątki olejków obiecujących najpiękniejszą opaleniznę. Przez ponad 30 kolejnych lat będą to jednak kosmetyki bez filtrów - jeśli nie liczyć armii. Choć z ryzyka poparzeń słonecznych zdawały już sobie sprawę potęgi kolonialne, żołnierze służący w najbardziej nasłonecznionych obszarach globu zaczęli być zabezpieczani przed promieniowaniem UVA i UVB dopiero pod koniec II wojny światowej.
W latach 40. opalenizna wciąż jest na topie, a opalanie się zaczyna być sposobem spędzania wolnego czasu. I to na tyle popularnym, że w polskich archiwach cyfrowych można odnaleźć zdjęcia warszawianek opalających się mimo trwającej wojny.
Najgorętsze dziewczyny
Mniej więcej w tym czasie zaczyna się podział, który będzie tylko umacniał się w kolejnych dekadach. Choć zdawać by się mogło, że opalenizna nie ma płci, zaczyna stawać się czymś, na czym o wiele bardziej zależeć będzie kobietom. Częściowo na tej samej zasadzie, co produkty przeciwzmarszczkowe - teoretycznie skierowane i do panów, ale znacznie rzadziej przez nich używane.
Jasne, to kobiety bardziej dbają o urodę, ale jednocześnie to na dotarciu do nich od początku skupiła się branża reklamowa raczkująca właśnie ramię w ramię z tą kosmetyczną.
Jak sprzedać olejki do opalania, a potem kremy z filtrem, kostiumy kąpielowe, ręczniki plażowe, wreszcie - samoopalacze i wizyty w solarium? Trzeba wykreować trend albo jak w przypadku opalania - zrobić wszystko, żeby utrzymać trend już istniejący.
W sukurs opaleniźnie przychodzi najpierw kostium bikini (1946), potem i Brigitte Bardot obnaszająca tenże (1953) na tych samych plażach co Coco Chanel opaleniznę trzy dekady wcześniej. Ale na bikini-rewolucję jest jeszcze za wcześnie.
By miliony, a nie dziesiątki tysięcy kobiet zdobyły się na odwagę, trzeba będzie Jamesa Bonda - bo i najsławniejszy kostium świata przestanie oburzać dopiero po premierze "Doktora No", w którym Ursula Andress paradować będzie w twarzowym bikini.
Kobiety nagle zapragną nie tylko opalać się w bikini, co i opalać się do bikini. Kostium odsłania bowiem to, co wcześniej skrywały i modelowały - brzuch, który do dziś dzierży palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o najbardziej kompleksogenną część kobiecego ciała.
Kuba-Hawaje-Kalifornia-Malibu
W latach 50. i 60. Stany Zjednoczone zaczynają być międzynarodową potęgą nie tylko gospodarczo, ale także, jeśli chodzi o tzw. amerykański styl życia. A jego nieodłącznym elementem staje się plażowanie. Teraz najmodniejszą opaleniznę przywozi się już nie z Lazurowego Wybrzeża, ale z przedrewolucyjnej Kuby, która staje się ulubionym kurortem rosnącej w oczach zamożnej klasy średniej.
Wkrótce palmę pierwszeństwa przejmą Hawaje, które w 1959 roku zostają 50. stanem. Dwa lata później Elvis nagra album "Blue Hawaii" inspirowany tamtejszą muzyką, zagra też w filmie o tym samym tytule kręconym (jakżeby inaczej) na Hawajach, rozpoczynając ogólnonarodowy szał. Presley promuje płytę, film zaś - nowy stan.
Amerykanie przywożą jednak z archipelagu nie tylko koszule w kwiaty (które od początku były nie tyle tradycyjnym strojem, co pamiątką dla turystów), ale i surfing - dla odmiany tradycyjnie hawajski. Wkrótce jego światowym zagłębiem stanie się California. Surfowanie stanie się cool i nie wyjdzie z mody od tamtej pory - w pakiecie z opalenizną.
Wreszcie trend podłapuje i Mattel, by w 1971 roku wypuścić model "Malibu Barbie" (wbrew pozorom nie wymyśliła go Young Leosia). Mimo że zestaw zawiera tylko lalkę w kostiumie jednoczęściowym, ręcznik i miniaturową buteleczkę olejku do opalania, opalona Barbie będzie największym hitem sprzedażowym Mattel lat 70. - wznawianym w edycjach kolekcjonerskich właściwie do dziś.
Choć na rynku od dłuższego czasu funkcjonują już wówczas kremy samoopalające, pozwalające przygotować się do sezonu, efekt (delikatnie mówiąc) odbiega od tego, jaki dają promienie słoneczne. Do czasu - to jest do 1975 roku, gdy powstają pierwsze solaria służące już nie naświetlaniu płuc, a całorocznej opaleniźnie.
Paradoksalnie to one przyczynią się do upowszechnienia wiedzy o rakotwórczym charakterze promieniowania UVA i UVB, bowiem wraz z popularyzacją solariów (które 20 lat temu były o wiele niebezpieczniejsze niż te obecne) gwałtownie zaczyna rosnąć liczba diagnoz raka skóry.
Zwłaszcza wśród młodych kobiet, które opalają się już nie tylko dla samej opalenizny, ale i dlatego, że chcą wydawać się smuklejsze - a i to zaczynają obiecywać reklamy "sztucznej" opalenizny.
Według danych American Academy of Dermatology Association między 1970 a 2009 rokiem (gdy WHO uznało oficjalnie opalanie za rakotwórcze) zachorowania na raka skóry wzrosły wśród kobiet między 18. a 39. rokiem życia aż o 800 proc. Nie było przypadków - większość z pacjentek namiętnie się opalała. Rak skóry stał się tym samym drugim najczęściej diagnozowanym nowotworem wśród młodych kobiet.
Trudno powiedzieć, ile potrwa i jak będzie wyglądała moda na opalanie w wersji 2.0., ale z całą pewnością będzie, jeśli nie zdrowsze, to przynajmniej mniej szkodliwe. No i mniej pomarańczowe.