Trudno oczekiwać, żeby 8-dniowy urlop kosztujący 2400 złotych był luksusowy. A jednak – Polacy oczekują, bo w końcu "nie po to brali 4 gwiazdki", żeby pić byle jakie drinki. Całkiem, jak gdyby – sami licząc wszystko na każdym kroku – zapomnieli, że tzw. drugiej stronie też się to musi opłacać. Faktem jest jednak, że all inclusive w większości miejsc się spauperyzowało. A może raczej wróciło do korzeni? W końcu zaczęło się od pola namiotowego...
Reklama.
Reklama.
Że jesteśmy narodem wybitnie kochającym wczasy all inclusive, nikomu mówić nie trzeba - wystarczy wyjechać gdzieś z biurem podróży - oczywiście w pakiecie z innymi krajanami.
Opowieści o zachowaniu tych ostatnich co roku zalewają internet - że lekko wcięci od świtu do zmierzchu, że na talerze nakładają trzy razy więcej, niż są w stanie zjeść i biją się o miejsca przy basenie, prowadząc wojnę podjazdową uzbrojeni w ręczniki.
Ale coraz częściej narzekamy i na jakość samego all inclusive. Mało kto lubi wszak colę z syropu, przekąski z mrożonki, albo kartę alkoholi ograniczającą się do kilku marnych win i drinków w stylu "wódka z czym chcesz".
Tyle że z tego typu utyskiwań przebija pewnego rodzaju niezrozumienie tego, czym all inclusive jest, albo może raczej - czym jest tani all inclusive - bo taki Polacy wybierają najczęściej.
Upragnione wakacje+
Na początku lat 2000, gdy zagraniczne wczasy powoli zaczynały być i w zasięgu polskiej klasy średniej, all inclusive raczej unikaliśmy. Z prostego powodu - w ofertach biur podróży, przeglądanych jeszcze wówczas w papierowych katalogach all inclusive nie było zazwyczaj ustawieniem domyślnym, ale opcją - i to opcją dość drogą.
Polacy woleli kupić w sklepie zgrzewkę wody i karton wina, co nie znaczy, że nie spozierali z lekką zazdrością na hotelową elitę, którą wyróżniały opaski na nadgarstkach.
Oni mogli pić nad basenem drinki z kolorową palemką do woli, a nie latać do pokoju z plastikowym kubkiem. Ich dzieci jadły kolejne lody z wielkiej zamrażarki, na które bez opaski trzeba było wysupływać pieniądze z portfela - i to wcale nie takie drobne, bo z hotelowymi lodami, jak z przekąskami z lodówki w pokoju - zawyżone ceny gratis.
Choć były to początki ery upowszechnienia "stać mnie", wyjazd z biurem wciąż był sporym wydatkiem i nie chodziło tu wyłącznie o to, że te 20 czy 15 lat temu zarabialiśmy w stosunku do reszty Europy sporo mniej niż teraz.
Wakacje tego typu były po prostu droższe. Mniej było resortów, niektóre z nich nie zaczęły jeszcze lekko podupadać. Dobrym przykładem będzie tu Egipt, który na początku lat 2000 był kierunkiem drogim, dziś zaś to bodajże najtańsze miejsce, gdzie można wykupić wczasy w 5-gwiazdkowym hotelu, wciąż bardzo drogie choćby we Włoszech.
Do tego doszły nowe kierunki. Niektórych, jak Maroka czy Albanii, w katalogach biur podróży raczej wówczas nie było, z kolei ceny Zanzibaru czy Meksyku, gdzie jeździ dziś wiele osób, były zaporowe na możliwości Polaków - trzy hotele na krzyż wystarczały.
Słowem: zrobiło się taniej. I to do tego stopnia, że 8 dni w Turcji w opcji all inclusive wychodzi przy dzisiejszej inflacji taniej niż hotel nad Bałtykiem (i to bez all inclusive).
Ale czym skorupka za młodu (niekoniecznie swojego własnego, tylko wycieczek tego typu) nasiąknie, tym trąci. I może z tego wynika fakt, że gros Polaków wciąż uważa all inclusive za namiastkę luksusu, na który jeszcze kilka lat temu stać ich nie było. I złości się, gdy okazuje się, że ich all inclusive obok all exclusive nie stało i w zasadzie woleliby już to wino z kartonu niż podłe, hotelowe drinki.
All inclusive pod namiotem
Tu należałoby przyjrzeć się samemu mechanizmowi, który odpowiada za to, że wczasy all inclusive, wymyślone w 1950 roku przez belgijskiego przedsiębiorcę Gerarda Blitza, zrobiły tak oszałamiającą karierę.
Początki były niezbyt spektakularne, bo i zaczęło się od pola namiotowego na Majorce. Blitz wykombinował coś, co dziś nazwalibyśmy glampingiem - i to mimo że obok "glam" stworzony przez niego Club Med (od Méditerranée - śródziemnomorski) początkowo nie stał.
Założenie było tyle banalne, co przełomowe - zamiast wynajmować miejsce pod namiot, Blitz sprzedawał pobyt w rozbitych już namiotach. Do tego wyżywienie i to nie stołówkowe, gdzie każdy dostawał to samo, ale w formie bufetu szwedzkiego.
Pierwsze all inclusive, które all inclusive jeszcze się nie nazywało, było bardzo tanie, a jednocześnie oszczędzało tym, który inaczej byłoby stać tylko na wakacje na campingu zachodu.
Nie musieli wszak rozbijać namiotu ani go ze sobą zabierać, nie potrzebowali własnych naczyń, wreszcie nie byli zmuszeni wyprawiać się po zakupy spożywcze. Mogli już tylko wypoczywać. Wspomniane "tylko wypoczywać" wkrótce stało się pierwszym filarem tego typu wakacji.
All inclusive, czyli minimalizowanie napięcia
W latach 90., gdy przez internet nie dało się załatwić nawet procenta tego, co teraz, all inclusive (niekoniecznie rozumiane wówczas tylko jako opaska na darmowe drinki) oszczędzało masę czasu i nerwów.
I to na długo przed wyjazdem. Począwszy od rezerwowania biletów lotniczych, niepokoju o to, co z transferem do hotelu (ewentualnych połączeń autobusowych z domu się wszak sprawdzić nie dało) i czy w pobliżu będą sklepy, aż po znalezienie i wybór samego hotelu.
Tego typu wyjazdy znacząco też ułatwiały, a często wręcz umożliwiały wakacje za granicą osobom, które nie mówiły w żadnym języku obcym.
Wydawać by się mogło, że to nic takiego, ale w tzw. skali stresu Holmesa i Rohe'ego, w której ujęto (rzecz jasna w uśrednieniu) sto najbardziej stresujących wydarzeń w życiu człowieka, wyjazd na wakacje uplasował się aż na 41. (sic!) miejscu.
Ciekawy motywem jest też to, w jaki sposób pierwszemu gigantowi all inclusive (dziś już raczej ekskluzywnemu) udawało się utrzymywać niskie ceny.
Wielcy rynkowi gracze wyszukiwali miejsca, które nie były kojarzone z turyzmem, kupowali ziemię za bezcen i stawiali tam resorty. Tak było choćby z kurortem Punta Cana na Dominikanie - Club Med otworzył tu w 1980 roku pierwszy, gigantyczny (i wciąż największy na przylądku) hotel liczący ponad 500 pokoi.
Mało - do tego wybudowali prywatne lotnisko. Inwestycja może i była gigantyczna, ale przemyślana - lotnisko oznaczało możliwość pobierania opłat z lotów czarterowych, a że baza hotelowa rosła z roku na rok, wkrótce samoloty lądowały na Punta Cana od rana do wieczora.
Ewolucja all inclusive
Na koncepcji zdejmowania obowiązków i odpowiedzialności z gości all inclusive, Club Med bazuje do dziś. W ostatnich latach swoją ofertę kieruje głównie do rodzin. W ramach udogodnień dziecko można w każdej chwili zostawić pod opieką profesjonalnej niani albo w rodzaju wakacyjnego przedszkola czy żłobka. Niektóre należące do nich resorty mają też zajęcia i aktywności tylko dla nastolatków. Żadnego aerobiku w basenie z matką.
To ciekawa ewolucja, zważywszy, że jeszcze w latach 70. i 80., organizowane przez nich wczasy all inclusive były kierowane głównie do par i młodych dorosłych.
Słowem alkohol lejący się strumieniami, imprezy i powszechna integracja, czyli de facto to, co w all inclusive lubi dziś część Polaków, traktujących rodaków z tego samego hotelu jako potencjalnych nowych znajomych.
Te dwa nurty - dużo alkoholu vs opieka nad dziećmi - świetnie obrazują wielotorowość rozwoju wczasów all inclusive, których koncept szybko przestał być domeną wyłącznie Club Med.
Bo i faktycznie w wielu hotelach all inclusive długo było de facto pakietem all exclusive - najbardziej wymagający (lub po prostu: najbogatsi) goście mogli zamawiać w barze najdroższe alkohole czy dania à la carte dostarczane prosto do pokoju od rana do wieczora.
To zaś mogło opłacać się hotelarzom tylko w trzech przypadkach - przy odpowiednio zawyżonych cenach, na które najmajętniejsi i tak nie mrugnęli okiem, przy ograniczeniach ilościowych (z tymi kłóciła się idea all inclusive i stojący za tym mechanizm psychologiczny - o czym zaraz), albo przy zaniżeniu wartości oferty.
Wiele resortów wybrało trzecią drogę. I trudno powiedzieć, na ile był to genialny pomysł marketingowy, zakładający, że ludziom rezerwującym all inclusive w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby najeść się i napić po korek, czy może obserwacja klienteli, która szarpnęła się na tę opcję, a potem starała się "przechytrzyć system", nawet gdyby miało się to wiązać z chronicznym przejedzeniem i kacem.
X-factor all inclusive
I tu dochodzimy do tego, co sprawia, że mimo wszystkich "ale" ludzie na wczasy typu all inclusive jednak wracają. Można by określić to jako X-factor wakacji all inclusive.
Urlop opłacony z wyprzedzeniem wydaje się w praktyce nieomal "za darmo" - o wydatku sprzed kilku miesięcy zdążyliśmy może nie zapomnieć, ale nie wiążemy już z nim nieprzyjemnych emocji. Więcej niż o przeszłych wydatkach myśli się wszak o tych przyszłych i bieżących.
No i jednak trudno powstrzymać się na wakacjach od myślenia o finansach, gdy co pół godziny jest się zmuszonym wyciągać portfel. Zaczyna się mimowolne liczenie, a do tego sakramentalne "ile to będzie na polskie?" (któż z nas tego nie słyszał).
Wydawanie pieniędzy wiąże się z bólem i to dość dosłownie. Nie jest to pusty frazes - pokazują to badania.
Profesor George Loewenstein, wykładający psychologię i ekonomię na Carnegie Mellon University w Pittsburghu badał aktywność mózgu u osób, które musiały za coś płacić (i mowa tu raczej o rachunkach niż nowej sukience). Okazało się, że transakcja aktywuje w mózgu obszary odpowiedzialne za odczuwanie bólu, ale i mdłości. Oczywiście nie są to impulsy na tyle silne, żeby człowiek był je w stanie zarejestrować na świadomym poziomie, niemniej pokazują, jakie reakcje wywołuje w nas wydawanie pieniędzy.
Wczasy all inclusive minimalizują, a czasem nawet sprowadzają do zera te nieprzyjemności. A kto nie chciałby na wakacjach odpocząć od tego, od czego na co dzień i tak nie ucieknie.
Jasne, można uniknąć płacenia co chwilę, zamawiając "na pokój", tyle że może się to skończyć narastającym niepokojem o to, ile przyjdzie nam zapłacić przy check-out'cie, albo marginalizowaniem tej myśli i niemiłym zaskoczeniem. Kolejna sprawa - w przypadku all invclusive większego zaskoczenia raczej nie będzie. I właśnie za to tak je kochamy.