Internet obiegły ostatnio zdjęcia amatorskich obrazów autorstwa byłego prezydenta USA. – Przy całym moim braku sympatii do Busha jako polityka muszę pochwalić go za ciekawy dobór tematyki – mówi dr Mikołaj Iwański. Dlaczego to jednak o wiele za mało, by uznać prezydenta za obiecującego malarza?
O tym, czy twórczość Georga W. Busha może się podobać, czy prezydent może na niej zarobić, i o różnicach między sztuką “złą” i “dobrą” rozmawiamy z naszym blogerem, dr Mikołajem Iwańskim, ekonomistą, filozofem, znawcą rynku sztuki.
Co pan sądzi o ujawnionych ostatnio przez hakera obrazach autorstwa Georga W. Busha? Większość amerykańskich krytyków zgodnie je zmiażdżyła, ale pojawiały się też głosy w obronie byłego prezydenta.
Dr Mikołaj Iwański: To nie jest dobra sztuka. Ale przy całym moim braku sympatii do Busha jako polityka muszę uczciwie pochwalić go za ciekawy dobór tematyki. Mam na myśli te “łazienkowe” obrazy. Myślę, że żaden z polskich polityków nie namalowałby czegoś takiego. Spodziewałbym się raczej jakichś scen batalistycznych, marynistyki np. husarii (śmiech).
Z obrazów Busha łatwo się śmiać, ale wydaje mi się, że gdyby prezydent postanowił je sprzedać, to nieźle by na nich zarobił.
Być może, ale na takiej samej zasadzie, jak można zarobić na pamiątkach po Elvisie. Na pewno te obrazy nie trafiłyby na rynek sztuki.
Na pewno? Niektórzy z amerykańskich krytyków twierdzą, że naiwna, prymitywna maniera Busha przypomina nieco np. twórczość Fridy Kahlo.
Zostawmy Fridę Kahlo w spokoju (śmiech). Bush jest amatorem, a jedyne, co może ciekawić w tych obrazach, to właśnie tematyka. Zastanawiające jest, że konserwatysta, który kiedyś malował teksańskie pejzaże, skupił się na studiowaniu detalu. Dodam jeszcze może, że ta cała sytuacja przypomina mi Plein Air – wiedeński projekt Roberta Rumasa sprzed 11 lat.
Artysta ucharakteryzował wtedy kilkudziesięciu studentów na postacie młodych Adolfów Hitlerów i zlecił im malowanie widoków miasta, podobnych do tych, jakie tworzył kiedyś prawdziwy Hitler. Było to nawiązanie do faktu, że w młodości przyszły przywódca III Rzeszy chciał być malarzem, ale nie dostał się nigdy do wiedeńskiej Akademii. W tym krótkim momencie swojego życia podlegał władzy profesorów. Gdyby go przyjęli, być może nigdy nie zajął by się polityką. Sytuacja z Bushem, przy zachowaniu wszelkich proporcji, trochę mi się z tym kojarzy – można sobie wyobrazić, że gdyby i on wybrał kiedyś malarstwo, a nie politykę, dziś nie byłoby gospodarczego kryzysu (śmiech).
No dobrze, ale dlaczego właściwie obrazy Busha nie mogłyby zaistnieć na rynku sztuki? Czy tylko z powodu ich znikomej artystycznej wartości?
Musi pan wiedzieć, że w obrocie sztuką nie chodzi tylko o kupno tego czy innego obrazu. Razem z nim kupuje się pewien symboliczny pakiet, pewną historię związaną z artystą i całą jego twórczością. Dlatego rzadko zdarza się, by ktoś niezaakceptowany przez art world miał szansę na tym rynku zaistnieć. Tak było np. z Andrzejem Wajdą, który jakiś czas temu prezentował swoje rysunki. Ale on nigdy nie będzie funkcjonować jako malarz (mimo posiadania dyplomu), a rynek nie “patrzy” nie tylko na konkretne prace, bardzo istotna jest postać i to, co może w przyszłości namalować.
Ale czy nie jest tak, że sytuacja, w której ważne jest tylko nazwisko, nie jest w jakimś sensie krzywdząca dla mniej znanych artystów, albo zdolnych amatorów?
Niestety, rynek sztuki jest bezwzględny. Trzeba mieć na nim dużo szczęścia, dobrego kompetentnego galerzystę i ogromną determinację, która bierze się z przekonania do tego, co się robi. Wygrywa naprawdę niewielu, ale pamiętajmy że sztuka doskonale radzi sobie bez rynku.
W sytuacji, o którą Pan pyta, nie jest tak, że galerzyści czy szerzej – środowisko artystyczne walczy z zalewem złej sztuki tylko w imię obrony swoich własnych interesów, czy ulubionych artystów. To jest obrona pewnego etosu i materii, w której często z dużym poświęceniem pracują. Chodzi o to, żeby nie mieszać rynku sztuki z obrotem obrazami czysto dekoracyjnymi, użytkowymi, przeznaczonymi do ozdabiania mieszkań. Każda taka próba spotyka się z oporem uczestników rynku sztuki, którzy wykazują się pod tym względem dużą dyscypliną.
A jak w takiej sytuacji wygląda proces wyceny konkretnych obrazów, albo nawet określenia tego, co jest sztuką dobrą, a co złą? W ostatnim czasie “Newsweek” cytował artystów i krytyków, którzy kwestionują nawet status tak uznanej postaci jak Jerzy Nowosielski. Łukasz Gorczyca z Galerii Raster mówił o tym, że Nowosielski to “spektakularna kreacja rynkowa”.
Częściowo tylko zgodzę się z tym stwierdzeniem. Uważam, że Nowosielski był bardzo przyzwoitym malarzem, natomiast rzeczywiście, ceny jego obrazów bywały przeszacowane. 200 tys. zł to już jest lekka przesada, ale 50 jest całkiem na miejscu – pozostałe 150 to gra rynkowa. Polski rynek aukcyjny jest bardzo płytki i konserwatywny, dlatego takie rzeczy są możliwe.
Po prostu żyjący, a szczególnie młodzi artyści, powinni pracować z galeriami i przez nie dokonywać sprzedaży, bo próby pośpiesznego budowania pozycji aukcyjnej zwykle kończą się nieszczęściem. Potoczny wizerunek rynku sztuki budują aukcje i nie zawsze wiarygodne rekordy, ale wartościowa codzienna praca wykonywana jest przez galerie i to galerzystom oraz rzecz jasna samym artystom zdecydowanie bardziej warto ufać.
A jakie znaczenie dla wartości rynkowej ma wartość artystyczna obrazów? Czy te kwestie czasami się zupełnie nie “rozchodzą”?
Nie sądzę. Wartość artystyczna ciągle ma znaczenie, zmienia się to że jest budowana w sposób bardzo wielowymiarowy. Jeśli opinia krytyków nie zgadza się z tym, co w danej chwili jest wysoko wyceniane przez rynek, to doświadczenie uczy, że perspektywie kilku lat rację mają jednak krytycy. Tak było na przykład ze sztuką chińską, bardzo chętnie kupowaną jeszcze kilkanaście lat temu – wiele z ówczesnych przebojów aukcyjnych jest obecnie niesprzedawalnych.