Nie wiem, co jest bardziej żenujące: współczesne polskie kabarety czy narzekanie na ich poziom. Nikt przecież nie każe nam ich oglądać... zatem tego nie robię. W ostatnich dniach nie dało się jednak przeoczyć dramy ze skeczem Kabaretu Młodych Panów, więc siłą rzeczy zobaczyłem, o co całe halo. I byłem wielce zdumiony, że da się przebić samo dno. Dotyczy to też naszego coraz słabszego poczucia humoru.
Reklama.
Reklama.
W niedzielę w Kielcach zorganizowano Świętokrzyską Galę Kabaretową, którą transmitował na żywo Polsat. Stąd stacja nie była w stanie wypikać wulgaryzmów jednej z formacji i wybuchła afera. W skeczu Kabaretu Młodych Panów przychodzi facet do sklepu zoologicznego z reklamacją – jego papuga nauczyła się pewnych wulgarnych zwrotów (prawdopodobnie ze słynnej "inwokacji" Zbigniewa Stonogi) i obawia się, że będzie miał przez to kłopoty.
I tak publiczność już na otwarciu imprezy mogła usłyszeć "J***ć PiS!", "Kaczyński, będziesz siedział!" i "Ziobro, ty k***o j***na" – nie wszystko było ocenzurowane. Widownia odpowiadała salwami śmiechu, oklaskami i gwizdami i mam wrażenie, że najmocniejsze reakcje były właśnie przy momentach, gdzie padały wulgarne zwroty. Zresztą kontrowersyjny fragment skeczu "Sklep zoologiczny" można zobaczyć poniżej w sieci i samemu ocenić. Tak, jest w tym coś z happeningu (zarówno ze strony kabaretu, jak i stacji), ale jestem załamany, że tak w 2023 roku wygląda szczyt humoru politycznego w Polsce.
W pełnej wersji zjawiają się jeszcze inni dziwni klienci. Jeden z nich wcisnął sprzedawcy kozę... z nosa, na co ten drugi powiedział "co za zj*b". Potem jeszcze pojawia się kilka mniej lub bardziej hardcorowych przekleństw (np. "szwagier jest j*bnięty"), ale i żartów bez nich i one też potrafiły rozbawić publikę. Tak więc da się, ale po co?
Najprościej jest rzucać mięchem i wychodzić z założenia, że ludzie są za głupi na bardziej wysublimowane czy absurdalne poczucie humoru. A nie są (na pewno nie wszyscy) i potrafią docenić nawet najbardziej surrealistyczne rzeczy. Aż z łezką w oku przypomina mi się legendarny skecz Monty Pythona – również z papugą, choć martwą – sprzed ponad pół wieku (!), w którym nie pada ani jedno brzydkie słowo, a nadal potrafi rozbawić.
Teraz najzabawniejszą rzeczą, jaką może zrobić kabareciarz, to rzucić mięsem ze sceny
Jeszcze parę lat temu na Świętokrzyskiej Gali Kabaretowej (w 2017 roku) do łez rozśmieszała widzów Mariolka, czyli najsłynniejsze wcielenie Igora Kwiatkowskiego z Paranienormalnych. Faceci w damskich fatałaszkach byli zresztą w pewnym momencie pewniakami w programach rozrywkowych. Większość osób czy to na sali, czy to przed telewizorami, śmiała się już z samego faktu "chłopa przebranego za babę".
Z tego patentu korzystało wiele grup, m.in. kabaret Tey (Bohdan Smoleń jako pani Pelagia), Koń Polski (Leszek Malinowski jako Hela), Neo-nówka (np. Roman Żurek i Michał Gawliński jako "Mohery"). Można to rzecz jasna wyjaśnić względami praktycznymi, bo w tych formacjach nie ma/nie było kobiet, ale zwróćmy uwagę, że właśnie w męskim wykonaniu te i inne postacie stały się kultowe (w pewnych kręgach).
W końcu jednak się chyba takie skecze przejadły. Nie tylko widowni, ale i samym autorom. – Przestałem grać Mariolkę, gdy zrozumiałem, że przebieram się za dziewczynę w wieku swoich dzieci – mówił w zeszłym roku Kwiatkowski z Paranienormalnych w "Dzień dobry TVN". Teraz nadeszła nowa epoka: wulgaryzmów.
Przeklinać też trzeba umieć. Kabarety idą na łatwiznę i robią to w najbardziej prymitywny sposób
Moda przywlekła się pewnie trochę z kina (ale i Stanów – o czym za chwilę), gdzie przeklinanie jest rzeczą powszechną i odpowiednio użyte wiązanki mogą sprawić, że wejdą na stałe do mowy potocznej, ale film zyskuje nieśmiertelność nie tylko z tego powodu.
Przykładów jest bez liku: od "Pulp Fiction" i "Człowieka z blizną" po nasze swojskie "Psy" i "Kilera". Jeszcze do niedawna najwięcej przekleństw było w "Wilku z Wall Street" (506 razy padło tam słowo "f*ck", jednak obecnie zaszczytny rekord Guinnessa należy do filmu "Swearnet" od twórców "Chłopaków z baraków": 868 bluzgów!), ale czy z tego powodu o tym i pozostałych filmach głośno? Jasne, że nie.
Czym się różnią te filmy od skeczu Kabaretu Młodych Panów? Wulgaryzmy nie są w nich zwykle kwintesencją dowcipu, choć faktycznie często są napisane dla zabawy słowem, która ma nas rozśmieszyć. Jednak służą też za przecinki, wzmacniają formę przekazu i po prostu naśladują normalne rozmowy (co też nie znaczy, że nikt nie papuguje tamtej papugi).
Nie bądźmy świętoszkami – niemal każdy przecież klnie. Przykład zresztą idzie z góry i niektórzy pewnie używają sformułowania "ch*j, dupa i kamieni kupa" i nie wiedzą, albo już zapomnieli, kto je wypromował. Nasz język obfituje w tak przepastną bibliotekę zwrotów adekwatnych do skrajnych sytuacji, że aż szkoda z nich nie korzystać. A kabarety są krzywym zwierciadłem, w którym przyglądamy się sami sobie, więc nie można aż tak bardzo zakłamywać rzeczywistości.
Nieco rok temu o wiele większe zamieszanie w sieci wywołał skecz Neo-Nówki (tym razem bez chłopa przebranego za babę) zatytułowany "Wigilia". Też miał zabarwienie polityczne i okazjonalne, lżejsze przekleństwa, bo kabareciarze starali się odwzorować kłótnie podzielonych Polaków. Nagranie ma miliony wyświetleń na YouTube nie z powodu skandalu czy żenady, ale nadzwyczaj trafnej, wręcz dokumentalnej satyry. To naprawdę wyjątek i przy okazji przykład, jak można przekraczać granice, ale nie te dobrego smaku. W zasadzie, gdyby ci panowie nie używali "nieparlamentarnych" słów, to brzmiałoby to sztucznie.
Jeszcze niedawno wulgarne słowa w kabaretach były ewenementem. A też potrafiły śmieszyć
Słychać to szczególnie we współczesnych stand-upach, które kojarzą się m.in. z nagminnym rzucaniem mięchem na prawo i lewo. Ich ojczyzną są Stany Zjednoczone, ale tam jednak dochodzi kwestia głęboko zakorzenionej wolności słowa, którą każdy stara się używać w ramach obywatelskiego obowiązku. Jednak najpopularniejsi amerykańscy stand-uperzy nie zasłynęli wyłącznie wulgaryzmami, ale tym, że raczej mówili niepoprawne politycznie rzeczy, o których wiele osób myślało, ale bało się powiedzieć na głos.
W Polsce jednak jest inaczej – przynajmniej w mainstreamie. U nas im więcej bluzgasz, tym jesteś popularniejszy. Największe gwiazdy nie oparły sławy na celnych spostrzeżeniach i refleksjach, które otwierają nam oczy na niektóre sprawy. Jestem przekonany, że np. taki Rafał Pacześ czy Lotek nie mieliby aż takiej renomy w naszym kraju, gdyby ich anegdoty nie zawierały tylu przekleństw. Byłyby po prostu mało odkrywczymi historyjkami – głównie o relacjach damsko-męskich, które słyszymy od kolegi na imprezie. Przez oblanie ich pikantnym sosem bawią tysiące osób do łez, bo nie wiedzieć czemu, ale ubzduraliśmy sobie, że nie ma dobrego żartu bez wulgaryzmów.
Parę lat temu mogło nas faktycznie ekscytować takie przeginanie pały, bo człowiek lubi przekraczać kolejne granice, a odważni ludzie na scenie, w tym wypadku niegryzący się w język, zawsze wzbudzają podziw (odkryli to niedawno też politycy, którzy nie przebierają w słowach nawet w Sejmie). Teraz jednak o standuperach powstają nawet memy, jak kiedyś o... chłopie przebranym za babę.
To ten sam prymitywny rodzaj humoru. Żaden poziom Tarantino czy Pasikowskiego, ale raczej Patryka Vegi, który kompletnie nie ma wyczucia i nie umie konstruować dialogów ze słowami na "k" i na "p". Jednak ludzie swego czasu szturmowali kina i turlali się pod fotelami ze śmiechu na "Kobietach mafii". I teraz tą samą drogą zaczynają kroczyć kabareciarze. Najwyraźniej skończyły im się pomysły, rynek jeszcze nie jest nasycony, a dodatkowo działa tutaj element szoku, "bo jak to tak można na żywo w telewizji!?".
Ludzie sami są sobie winni, bo zrobili z rzucania mięchem najzabawniejszy żart świata
Czy więc właśnie mamy winić tylko komików, czy również nas samych? Przecież gdyby takie rzeczy nie doprowadzały widowni do zakwasów na brzuchu, to nikt by nie opierał na tym swoich programów kabaretowych (tudzież filmów i seriali, bo teraz też dosłownie każda produkcja, nawet obyczajowa, jest wypchana niecenzuralnym słownictwem od czapy – jedynie w "Wielkiej wodzie" wyszło to... płynnie). Jeszcze jestem w stanie wytłumaczyć stand-uperów, którzy idą na żywioł i starają się być sobą, więc trudno ot tak nie mówić potocznym językiem.
W kabaretach jest jednak mniej improwizacji, a więcej odgrywania ról i scenariusza (przecież ani skecz z "Wigilią", ani "Sklepem zoologicznym" nie był premierowy, tylko powtarzany jest w lekko zmienionych formach na różnych imprezach od dawna). Można więc pokusić się na więcej inwencji twórczej, gry słowem, aluzji, metafor lub.... bluzgać z pomysłem, jak w słynnym skeczu z "przejęzyczeniem". Jednak czy jest sens, skoro wystarczy zwykłe "j*bać PiS" i tłum dosłownie ryczy ze śmiechu, a media społecznościowe i tradycyjnie się potem o tym rozpisują?
Oczywiście jechanie po partii rządzącej zawsze będę popierał, ale czy naprawdę nie można tego robić z większą finezją? A może się już po prostu nie da i trzeba ludzi bezceremonialnie strzelić z liścia, bo inaczej nic do nich nie dotrze, a wybory za rogiem? Lub są już tak wściekli na rząd, że skończyły się czasy na półśrodki i ładne słówka? Tyle tylko, że takie skecze jeszcze bardziej ogłupiają i dzielą naród, a nie wiem, czy taki jest zamysł ich autorów.
W dyskusjach o chamstwie w polskim kabarecie i stand-upie często przywołuje się właśnie kabaret Tey (tym razem nie chodzi o chłopa przebranego za babę), który w czasach PRL potrafił kulturalnie szydzić z absurdów ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej. Paradoksalnie właśnie wolność słowa zabija kreatywność, bo nie trzeba kombinować z pointami, które układają się w naszych głowach po połączeniu kropek, trenują umysł i dają satysfakcję. Wystarczy kilka razy zabluzgać na scenie i efekt jest teoretycznie ten sam. Więc jest to nadużywane, ale czy serio chcemy już tylko takich kabaretów?
I w żadnym wypadku nie jestem za cenzurą czy jakimś karaniem komików (chyba że za słabe żarty... żartuję, nie starczyłoby miejsc w więzieniach... i to też żart). Już samo to, że Kabaret Młodych Panów potem się z tego tłumaczy lub jest pytany o to, czy nie boi się politycznych żartów, jest co najmniej przykre i wymowne. Neo-Nówka też potem udzielała wywiadów, ale w zupełnie innej atmosferze, co dobitnie pokazuje, że można dowalić politykom (i Polakom) i śmiać się ostatnim.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.