Tu jest jakby luksusowo. Wsunąłem się właśnie do kabiny będącej połączeniem lotniskowej strefy VIP z wnętrzem prywatnego odrzutowca. Przestrzeń nade mną? Jest jej tyle, że o podsufitkę nie powinien szorować nawet zawodnik NBA z szapoklakiem na głowie.
Moje cztery litery spoczywają w ogromnym fotelu, który może zaoferować im nie tylko wentylację bądź też podgrzewanie, lecz również masaż.
Mało tego: jeżeli podczas przerwy w podróży zapragnę uciąć sobie drzemkę, rozłoży się do pozycji poziomej, pełniąc funkcję nieprzyzwoicie wręcz wygodnej leżanki, na której można rozprostować nogi i nabrać sił np. przed kolejnym spotkaniem biznesowym, którego efektem będzie zarobienie kolejnych milionów.
Od świata zewnętrznego odcina mnie nie tylko świetne wygłuszenie kabiny (wykorzystujące również ANC, czyli system aktywnej redukcji szumów), lecz również zestaw elektrycznych rolet.
Pomiędzy mną a odzianym elegancko szoferem znajduje się ścianka działowa z oknem. Owszem, elektroniczne lusterko wsteczne uniemożliwia mu zerkanie na to, co dzieje się w drugim rzędzie, jeżeli jednak zapragnę jeszcze większej prywatności, to nie ma sprawy: ot, wystarczy zasunąć zamontowaną w przepierzeniu szybę, która sprawi, że kierowca nie usłyszy rozmów prowadzonych z tyłu, a także – wystarczy jedno kliknięcie – stanie się nieprzezroczysta.
Od tego momentu mogę pozostać sam na sam z własnymi myślami bądź też skupić się na rozmowie z osobą zasiadającą w równie luksusowym fotelu obok. Nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie? Pozostaje odpalić gigantyczny (48 cali!) ekran i oddać się konsumpcji multimediów.
Dodajmy, iż ekran może być odpalony nie tylko w trybie kinowym, lecz także podzielony na dwie części, które działają niezależnie od siebie. Dzięki temu mogę, dajmy na to, "grać w gry" na konsoli PlayStation (o ile wcześniej zleciłem szoferowi podpięcie jej do samochodowego systemu multimedialnego), podczas gdy współtowarzysz/ współtowarzyszka podróży odpala sobie teledyski na YouTube bądź też facebookowe rolki ze śmiesznymi kotkami.
Jedyne niedociągnięcie, które zauważyłem z perspektywy budżetowego dziennikarza, który na dwa dni mógł poudawać bogacza? W samochodzie nie zainstalowano interkomu, który zdecydowanie ułatwiłby komunikację z kierowcą.
Na pocieszenie otrzymałem jednak pojemną lodówkę, fenomenalny (złożony z 23 głośników) system audio Mark Levinson 3D Surround Sound, czujniki, które po odnotowaniu, że zaczynam się pocić, automatycznie podkręcą działanie klimatyzacj oraz...
OK, stop: lista fajerwerków oferowanych przez tę kabinę jest na tyle długa, że nie będę wymieniał jej w całości. Skupmy się raczej na tym, jak zawieszenie owego – ważącego niemal 2,2 tony – wozu radzi sobie z gorszą nawierzchnią.
Cóż, jeżeli poprzeczkę ustawić naprawdę wysoko, czyli np. na poziomie Rolls-Royce'a Phantoma, można nieco ponarzekać, gdyż Lexus nie radzi sobie aż tak dobrze w starciach z dużymi dziurami na drogach bądź też z progami spowalniającymi.
Jednak zaznaczmy uczciwie, że mamy tutaj do czynienia z zawieszeniem bardzo, ale to bardzo komfortowym, które z jednej strony świetnie radzi sobie z nierównym asfaltem, natomiast z drugiej: jest na tyle sprężyste, że na wirażach nie sprawia wrażenia, jakby wykonano je z pianek marshmallow, co mogłoby doprowadzić do choroby morskiej.
Konkurencja dla modelu LM? Jak wspominałem we wstępie: zdaniem przedstawicieli firmy Lexus, takowa po prostu nie istnieje. Ja doprecyzuję: nie istnieje w naszej części świata, rozkochanej w prestiżowych limuzynach.
Samochód będący bohaterem naszego tekstu jest bowiem przedstawicielem "azjatyckiej szkoły luksusu", w której ubóstwia się nie tylko ogromne sedany, lecz także nadwozia typu VAN.
Jeżeli w tym momencie mówisz, drogi czytelniku, "zaraz, zaraz, dziennikarzu z bożej łaski, no a co z Mercedesem Klasy V?", śpieszę z wyjaśnieniami.
Otóż kluczowa różnica polega tutaj na tym, iż niemiecki samochód powstał według następującego przepisu: "weźmy podwozie wielozadaniowe, którego używamy również w pojazdach użytkowych i na jego bazie zbudujmy komfortowego vana".
Natomiast w przypadku konstrukcji z Japonii nie ma mowy o podobnych kompromisach, co, cytując Kubę Sienkiewicza, widać, słychać i czuć.
Po prostu LX już od pierwszej kreski projektowany był jako "Ultimate VIP Transporter", czyli naziemny odpowiednik prywatnego odrzutowca. Wersji użytkowych nie było i, jak deklarują ludzie z Lexusa, nigdy nie będzie.
Pozwoliło to zarówno na zaprojektowanie karoserii w sposób, który nie kojarzy się ze stuningowanym dostawczakiem, jak i na wrażenia z jazdy kojarzące się raczej z prestiżowymi SUV-ami, niż z jakimkolwiek autem posiadającym wspólny genotyp z furgonami.
W tym przypadku najbliższym skojarzeniem jest Lexus RX, z którym ten mierzący 5,13 metra minivan dzieli nie tylko nowoczesną płytę podłogową GA-K (znajdziemy ją również w modelu NX).
Podobny jest również napęd, czyli układ hybrydowy, który w jedynej dostępnej na rynku europejskim odmianie (oznaczanej jako 350h) wykorzystuje silnik benzynowy o pojemności dwóch i pół litra oraz dwie jednostki elektryczne, oddając do dyspozycji 250 KM i 239 nM.
Jak nietrudno zgadnąć, nie zapewnia to oszałamiających osiągów (0 do 100 km/h w 8,7 s), lecz przecież w tym przypadku nie o nie chodzi, prawda? Ba, przesadnie zrywny samochód tej klasy, zwłaszcza zesparowany z niewystarczająco profesjonalnym szoferem, mógłby przecież doprowadzić do sytuacji, w których drogi szampan zalewa jeszcze droższy garnitur pasażera.
Dodajmy, iż w celu uniknięcia podobnych wypadków producent wyposażył pojazd w systemy, które nie tylko zwiększają płynność jazdy, lecz także mogą sprawiać, że hamowanie jest znacznie bardziej płynne.
Do tego dochodzi system napędu na wszystkie koła (E-FOUR), który w sposób inteligentny zarządza poziomem przekazywania momentu obrotowego na oś tylną. Jednym z efektów jest tutaj jeszcze większy komfort osób przemieszczających się w drugim rzędzie.
Kolejną analogią z Lexusem RX są wrażenia zza kierownicy – zarówno te wizualne, jak i dotyczące sposobu prowadzenia. Tak, w pewnym momencie (ze łzami w oczach) przeniosłem się za fajerę, aby odnotować dwie rzeczy.
Po pierwsze: tym minivanem jeździ się w sposób łudząco podobny do operowania nowoczesnym SUV-em. Po drugie: z tego miejsca LM, gdy wkręcić go na wysokie obroty, wydaje się irytująco wręcz głośny. Ech, chyba już zdążyłem przyzwyczaić się do ciszy oferowanej przez tylną część kabiny...
Gwoli dziennikarskiej formalności zaznaczmy, iż ten pojazd oferowany jest także w wersji siedmiomiejscowej, przy czym, powiedzmy to sobie uczciwie, jeżeli pasażerowie marzą o naprawdę wysokim poziomie komfortu, liczbę ową zdecydowanie warto ograniczyć do osób sześciu, gdyż w ostatnim rzędzie trzem dorosłym osobom będzie nieco ciasnawo.
Wspomniana w tym miejscu wersja (oznaczana jako Prestige), trzymając się szacunków marki Lexus, będzie na naszym (dodajmy: największym w Europie) rynku odpowiadała za ok. 60 procent sprzedaży modelu LM. Wszystko to przy cenie wynoszącej 599 900 zł.
Ile przyjdzie zapłacić za kosmicznie wręcz wypasioną odmianę czteroosobową (zwaną Omotenashi)? W tym przypadku mowa o 729 900 zł. Na pocieszenie zaznaczę, iż nie są to jedynie tzw. punkty wyjścia do doposażania samochodów w kosztowne dodatki, gdyż Lexus wybrał strategię "na przysłowiowe dzień dobry dajmy klientowi wszystko, co dać możemy".
Owszem, to bardzo miły gest w stronę portfeli milionerów tudzież firm zajmujących się przewozem VIP-ów, choć podobna strategia nie zachwyci osób marzących o customizacji swego wozu za grube setki tysięcy złotych.
Do wyboru masz cztery lakiery oraz taką samą ilość kolorów wnętrza i... zasadniczo to byłoby na tyle. Tak więc modelu LM (w przeciwieństwie do wspominanego wcześniej Mercedesa Klasy V, nie wspominając nawet o samochodach takich jak Rolls-Royce) nie skonfigurujemy w szalony, ekstrawagancki sposób, krzycząc "Lexus, take my money". W tym przypadku rządzi iście japońska niechęć wobec przesadnego indywidualizmu.
Jeżeli nie jest to dla ciebie problemem, zdecydowanie warto gnać do salonu Lexusa, bo ten samochód może zredefiniować wszystko, co do tej pory wiedziałeś o podróżowaniu na bogato, sycąc się przestrzenią, przy której najlepsze limuzyny sprawiają wrażenie klaustrofobicznych samochodzików.