Łukasz Warzecha, publicysta "Faktu" wziął w ostrą obronę księdza Franciszka Longchamps de Berier. Warzecha zarzucił nam manipulację (domyślamy się, że o nas chodzi, bo pisze tylko o "parówkowym portalu"). Broni natomiast tego, co duchowny powiedział o dzieciach z in vitro. Przypomnijmy - że można jest poznać po bruździe na twarzy i chorobach genetycznych. Warzecha zarzucił nam także, że dyskredytujemy katolickich naukowców tylko dlatego, że są katoliccy. To nieprawda! Nie tylko dlatego.
Ksiądz Franciszek Longchamps de Berier głośnym wywiadem dla "Uważam Rze" przeniósł dyskusję nad in vitro w Polsce na zupełnie nowy poziom. Nie skupiając się już nawet na potrzebie jej upowszechnienia, czy konieczności ochrony wykorzystywanych w czasie zabiegu zarodków, duchowny nazwał in vitro metodą niegodziwą. Przekonywał, że korzystanie z in vitro to poważna groźba narażenia narodzonego dzięki tej metodzie dziecka na wady genetyczne.
Fragment wywiadu księdza de Berier dla "Uważam Rze"
w któym duchowny mówi o niegodziwości in vitro
Okazuje się, że są takie zespoły wad genetycznych, które wielokrotnie częściej występują u dzieci z in vitro niż u tych poczętych w sposób naturalny, zwłaszcza cztery takie zespoły: Pradera-Williego, Angelmana, Silvera-Russella oraz Wiedemanna. Dziecko z zespołem Pradera-Williego może mieć na przykład opóźnienie rozwoju mowy, małogłowie, charakterystyczne cechy morfologiczne twarzy. Są tacy lekarze, którzy po pierwszym spojrzeniu na twarz dziecka wiedzą, że zostało poczęte z in vitro. Bo ma dotykową bruzdę, która jest charakterystyczna dla pewnego zespołu wad genetycznych.
Skoro członek komisji etycznej Konferencji Episkopatu Polski mówi, iż jakiś zabieg medyczny jest niebezpieczny, dla wielu osób był to znak, że coś musi być na rzeczy. Problem w tym, że ksiądz Longchamps de Berier powoływał się na garstkę ekspertów, którzy w środowisku naukowym mają opinię stronniczych z powodu religii. W naTemat sprawdziliśmy, kim są cytowani przez ks. Franciszka naukowcy. Trójka specjalistów wypowiadająca się głównie w katolickich czasopismach. Czy to ich dyskredytuje? Nie. Ale zmusza to do zastanowienia się, w jakim stopniu mówią to, w co wierzą. I to nie w naukowym sensie.
Łukasz Warzecha stwierdził na blogu, że w całym naszym tekście "nie ma do nich (katolickich naukowców - red.) ani jednego merytorycznego, naukowego zarzutu. Nie zakwestionowano żadnej z tez z wywiadu."
Skoro redaktora Warzechę to boli, to postanowiliśmy oddać głos Annie Krawczak ze Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji "Nasz Bocian". Jesteśmy przekonani, że Krawczak jest w stanie zarówno redaktora Warzechę, jak i księdza de Berier przekonać. Niestety na odległość na razie, bo ksiądz de Berier na razie nie odpisał na naszą prośbę udziału w otwartej debacie o in vitro.
- To zaskakujące, że słowa ks. Franciszka Longchamps de Berier w ogóle zyskują jakąś obronę. Tej opinii nie można obronić. Jedyne, co można zrobić, to zachować już milczenie. To byłoby właśnie wyświadczenie przysługi księdzu. Szkoda, że redaktor Warzecha tego nie zrobił - stwierdza Anna Krawczak. - Teza, że dzieci poczęte z in vitro chorują na zespół Beckwitha-Wiedemanna, czy Pradera-Williego jest po prostu absurdalna. Dlatego nikt jej nigdy nie sformułował poza ks. Longchamps de Berier i teraz Łukaszem Warzechą - mówi. Nasza rozmówczyni podkreśla, że to tak samo racjonalne, jak twierdzenie, iż dzieci poczęte w naturalny sposób nie chorują na te wszystkie wymieniane przez ks. Franciszka schorzenia.
- W całej populacji zdarzają się te choroby. Gdybyśmy wybrali jednak wszystkie przypadki zespołu Beckwitha-Wiedemanna i sprawdzili, jak wiele cierpi na nie osób poczętych in vitro i in vivo, to zapewne miażdżąca większość stanowiliby, ci którzy zostali poczęci naturalnie. To jednak bez sensu, ponieważ wszystko dlatego, że ich jest po prostu więcej. Zagrożenie taką wadą w populacji dzieci poczętych in vitro jest tylko nieco większe. Ryzyko bezwzględne jest nieznaczne, nie stanowi ryzyka społecznego. Dla naukowców ważne jest zestawienie procentowe - tłumaczy szefowa stowarzyszenia "Nasz Bocian".
Krawczak podkreśla, że zagrożenie zespołami Beckwitha-Wiedemanna, czy Pradera-Williego nie jest żadnym kontrargumentem dla powszechnego stosowania metody in vitro. Jednocześnie nikt ze zwolenników in vitro nie twierdzi, że tego typu choroby dzieci poczętych dzięki dorobkowi medycyny czasami nie dotykają. Tak się zdarza, ale to tylko kolejny dowód na to, że tzw. dziecko z próbówki niczym nie różni się od tych poczętych w łonie matki. - Najbardziej absurdalne jest tymczasem to, że ks. Franciszek Longchamps de Berier twierdzi, iż sposób poczęcia można poznać po twarzy dziecka - ocenia Anna Krawczak.
Stowarzyszenie "Nasz Bocian" podkreśla, że podobnych tez nie potrafi potwierdzić nikt w Polskim Towarzystwie Medycyny Rozrodu, czy Polskim Towarzystwie Ginekologicznym, które organizacja prosiła o zajęcie stanowiska w sprawie słów księdza i zarazem członka komisji etycznej KEP.
Lekarze rzeczywiście mówią o zagrożeniach związanych z in vitro. Dotyczą one jednak zupełnie innych spraw, niż to, o czym mówi duchowny. - Rzeczywistym zagrożeniem, o którym się mówi jest występowanie ciąż mnogich. A one wiążą się z możliwością dotknięcia powikłaniami zwianymi z porodem. Takimi, jak retinopatia, porażenie mózgowe, czy wcześniactwo. Wiąże się to jednak nie z problemami genetycznymi, a zagrożeniem okołoporodowym - wyjaśnia ekspertka.
Anna Krawczak tłumaczy też, że schorzenia genetyczne u osób poczętych dzięki in vitro są populacyjnie bez większego znaczenia. Większy sens miałoby już mówienie o populacji chorych na cukrzycę, u których skazanie dziecka na konieczność życia pod insuliną wynosi 50 proc. - To nazywa się ryzykiem bezwzględnym. Nikt jednak nie podejmuje paranoidalnych tez, że należy zakazać rozrodu osobom chorym na cukrzyce, hemofilię, czy padaczkę, które też bardzo łatwo przekazać potomstwu. Wskazywanie tylko na osoby niepłodne, jako swego rodzaju czarne owce jest więc czymś absurdalnym, ale i niebezpiecznym - ocenia.
Gdzie zdaniem Anny Krawczak tkwi zagrożenie? - Nie ma populacji ludzi całkowicie zdrowych. Nikt nie ma gwarancji, że połączenie genów z drugą osobą będzie w stu procentach bezpieczne. Do czego zatem zmierzamy? Być może do tego, by powołać specjalne komisje, które wydawałby pozwolenie na prokreację? Zezwalać na uprawianie seksu w celu reprodukcji tylko wybranym osobom? Przecież to jakiś absurd! - oburza się szefowa stowarzyszenia "Nasz Bocian".