W weekend nasz bloger, Mateusz Jasiński, napisał tekst o palestyńskiej biegaczce, który wywołał dość ożywioną dyskusję. Swalha Woroud, bo tak się pani nazywa, na halowych mistrzostwach świata postanowiła pobiec na 800 metrów. Efekt? Ostatnie miejsce w eliminacjach, a druga od końca zawodniczka dokłada jej 47 sekund. Przepaść. W zasadzie to były dwa biegi. Jeden zawodniczek, walczących do końca o awans do półfinału. I bieg drugi, ten Palestynki. Samotny.
Jak się odnieść do czegoś takiego? - zastanawia się Jasiński. Co mają powiedzieć polskie juniorki, które już teraz osiągają dużo lepsze wyniki, a na imprezach tej rangi nigdy w swym życiu nie wystartują? Czy mistrzostwa świata nie powinny z definicji gromadzić zawodniczek najlepszych? I czy w ogóle mogą być miejscem politycznej manifestacji? Jasiński stawia te właśnie pytania. Nie odpowiada, bo, jak sam twierdzi, ma z tym zagadnieniem problem.
Ja mam dużo mniejszy. Oczywiście, mistrzostwa świata czy igrzyska olimpijskie to imprezy topowe, na których z definicji powinny padać rekordy życiowe, kraju czy świata. Oczywiście szkoda mi polskich juniorek, które, choć biegają szybciej niż Woroud, nigdy nie wystąpią w porównywalnych zawodach.
Tyle tylko, że takie właśnie imprezy oglądane są na całym świecie. A sport powinien pełnić też funkcję edukacyjną, wychowawczą. Uczyć tolerancji, szacunku. Powinien być barwny i otwarty na przedstawicieli różnych narodowości. Tylko wtedy prawdziwie spełni swą rolę a przy okazji opowie wszystkim oglądającym ciekawą historię.
Taką jak ta z 1998 roku z igrzysk olimpijskich w Nagano. Zawodowcy ścigają się na 10 km stylem klasycznym. Choć właśnie, czy "zawodowcy" to w tym kontekście odpowiednie słowo? Wygrywa fenomenalny Norweg Bjoern Dahlie, jeden z najlepszych biegaczy narciarskich w dziejach. Dobiega na metę, chwilę odpoczywa, po czym czeka na swoich rywali by im pogratulować ukończenia rywalizacji. Pozostali narciarze raczą się ciepłą herbatą i udzielają wywiadów. Ale nie, nie on. Dahlie czeka na mecie na ostatniego narciarza, którym jest Kenijczyk Philip Boit. Podchodzi do niego, klepie sympatycznie po plecach, ma miejsce krótka rozmowa. Genialny Norweg "ścigania" się z Kenijczykiem nie traktuje w kategoriach zniewagi, o jakiej pisze Jasiński. Wręcz przeciwnie, on, mimo, że wygrał, jest pełen podziwu dla tego, który dobiegł ostatni.
Dla wielu osób to jeden z najpiękniejszych obrazków w historii sportu. Taki moment, który pokazuje to, co w nim najpiękniejsze. Co z tego że Boit był totalnie na bakier z techniką, na całej trasie poruszał się dosyć pokracznie a jego rezultat mógłby wyrównać biegający raz w tygodniu polski amator? Kenijczyk pokazał, że jego rodaków nie trzeba już tylko utożsamiać z bieganiem na nogach. Że można postawić sobie z pozoru nierealny cel i go zrealizować.
Swój cel miał też Brytyjczyk Eddie Edwards, który swego czasu stał się "słynnym" skoczkiem narciarskim. Założenie było proste - ustać, nie rozbić się. Wynik był kwestią drugorzędną. Anglik na okulary optyczne nakładał gogle i ruszał w dół skoczni. W powietrzu był bardzo krótko. Co złośliwsi mówili o samobójczych próbach półślepego Brytyjczyka. Ale Edwards się nie przejmował. Brał udział na igrzyskach w Calgary, skakał też na największych europejskich skoczniach.
I do dziś wielu pasjonatów skoków pamięta Brytyjczyka, który lądował jeszcze bliżej niż Robert Mateja. Którego nazwano orłem (przydomek The Eagle).
Savannah Sanitoa na mistrzostwach świata w Berlinie w 2009 roku miała pchać kulą. Nie udało się, więc postanowiła się przestawić i pobiec na 100 metrów. Wyglądając jak kulomiotka i dysponując taką też koordynacją. Do mety dobiegła, w dodatku udało jej się złamać 15 sekund. Pokonała barierę, z którą problemów nie miałaby wysportowana licealistka-amatorka. Ale przecież nie to było tu najważniejsze.
Jasiński zastanawia się, czy występ Woroud to jeszcze sport czy już pewna zakamuflowana manifestacja. Tak, manifestacja niewątpliwie to była, tylko nie wiem co można w niej widzieć złego. Przecież Palestynka swoim występem przekazała światu: "Patrzcie, to ja, tutaj jestem. W moim kraju też można biegać na nogach. Nie tylko uciekając przed zamachowcem-samobójcą". Takie to straszne?
Jedno jest pewne. Gdyby nie Woroud i inne wspomniane w tym tekście osoby, sport nie byłby taki sam. Byłby czymś z innej bajki, takim odległym światem. A tak człowiek widzi męczącego się na biegówkach Boita i może sobie pomyśleć: "Jeszcze ten sport tak bardzo nie odleciał. Ma jeszcze ludzkie oblicze. Przecież z tym gościem i ja mógłbym się z powodzeniem pościgać".