Kościół katolicki w Polsce abdykował z roli duchowego przewodnika, a tradycyjne instytucje i autorytety zastępuje religia smoleńska – uważa Wojciech Przybylski. Filozof i historyk idei w wywiadzie dla naTemat wyjaśnia, na czym ona polega i dlaczego może okazać się niebezpieczna dla samego Jarosława Kaczyńskiego.
Redaktor naczelny "Res Publiki Nowej", oraz "Visegrad Insight". Asystent naukowy w Katedrze im. Erazma z Rotterdamu UW. Specjalizuje się w historii idei.
Wojciech Przybylski: Polityka nie od dziś czerpie pełnymi garściami z zasobów religijnych. Wydawało nam się w Polsce, że sfera polityczna może być desakralizowana, że możemy racjonalnie podejmować wszystkie decyzje. Wydawało nam się też, że w demokracji może nastąpić rozdział Kościoła od państwa. Tymczasem tak się nie dzieje. Wręcz odwrotnie.
To znaczy?
Kościół katolicki w Polsce abdykował z roli duchowego przewodnika. Hierarchowie, choć przez ostatnich dwieście lat pełnili czołową rolę, przewodzili narodowi, nie potrafią odnaleźć się w demokracji, zdefiniować w nowej roli. Nie potrafią także odpowiedzieć na wiele pytań, które wiernym rodzą się wraz z rozwojem nauki i praktyką życia codziennego.
Do tego dochodzi pogłębiający się kryzys kościoła instytucjonalnego. Tradycyjne instytucje religijne tracą rację bytu.
Co je zastępuje?
Rytuały i praktyki religijne, do których byliśmy przyzwyczajeni jako społeczność są bardzo sprawnie wykorzystywane do budowania kapitału politycznego. Wyraźnym przykładem jest religia smoleńska. Nie dość, że praktyki religijne zostały w tym przypadku zaadaptowane do celów politycznych, to ruch wspierają niektórzy hierarchowie Kościoła, dla których to kolejny sposób na budowanie pozycji.
Widzę jednak pewną różnicę: w religii centralne jest jakiegoś rodzaju bóstwo, które wpływa na nasze życie. Smoleński kanon jest go pozbawiony.
Religia polityczna to wydmuszka religii. Ona w ogóle nie zajmuje się tym, co wieczne, nie zadaje interesujących i ważnych pytań. W religii politycznej zostaje uświęcona osoba centralna, która staje się swoistym zastępstwem dla bóstwa. Najlepiej zresztą jeśli ta osoba nie żyje.
Chce pan powiedzieć, że Lech Kaczyński jest bóstwem?
Bądźmy precyzyjni, nie mówię, że ludzie, którzy 10 kwietnia przychodzą pod Pałac Prezydencki myślą, że jest on nowym Mesjaszem. To by było absurdalne. Ale sposób prezentacji jego postaci, sposób przedstawiania historii jego życia przypomina pewnego rodzaju religijne praktyki.
Kim w tym układzie jest Jarosław Kaczyński?
Kimś w rodzaju głównego kapłana.
Coś jeszcze każe sądzić, że osoby, które przychodzą pod Pałac Prezydencki są wyznawcami religii politycznej?
Element tajemnicy. Widać wyraźnie, że istnieje dla nich prawda, która musi być odsłonięta. Ci, którzy dostępują tej prawdy wiedzą, jak jest. Reszta to ignoranci.
Jakie cechy decydują o tym, że coś staje się religią polityczną?
Pierwszą rzeczą jest wyznawanie pewnych poglądów bez potrzeby ich krytycznego przemyślenia. To wyraźnie widać w religii smoleńskiej, gdzie dominuje postawa: ja wiem, a ktokolwiek mnie krytykuje jest ignorantem. To wiąże się z drugą cechą religii politycznej – brakiem zgody na odmienność poglądów.
Trzecią ważną rzeczą jest uczestnictwo w rytuałach, które potwierdzą moją rację, celebracjach, zaprojektowanych wokół tych samych, powtarzalnych sytuacji.
Obraz uzupełnia chęć podporządkowania się autorytetowi politycznemu. Wyznawca udziela mu niekwestionowanego poparcia. Taka postawa zagraża jednak demokracji.
Dlaczego?
Wyznawca nie ocenia przywódcy pod kątem jego wad i zalet, uznaje, że ta osoba zawsze była i będzie najlepsza, nieomylna. Jej cechy nie są przedmiotem rozsądnej analizy.
Ideologia i praktyka nazistowska w Niemczech rodziła się podobnie, opierała się na uświęcaniu polityki i przywódcy. Oczywiście daleko PiSowi do partii nazistowskiej, ale niebezpieczne jest to, że tymi samymi ścieżkami idzie druga największa partia parlamentarna.
Rozmawiamy cały czas o religii smoleńskiej, ale czy mamy w Polsce także inne religie polityczne? Na przykład po lewej stronie sceny?
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że religijne porównania mają zastosowanie do niemal każdego ruchu politycznego. Przywódcy pozostałych partii także starają się wchodzić w buty kapłanów, mówić jak jest, koncentrować uwagę na sobie. Ale uważam, że to po prostu gra, pewnego rodzaju konwencja. Prawdziwa religia polityczna zdarza się naprawdę rzadko.
Jaką w takim razie pełni funkcję? Jaką lukę wypełnia?
Każdy z nas ma głęboką potrzebę sacrum, spotkania z rzeczą świętą. Jako ludzie chcemy mieć poczucie uczestniczenia w czymś większym. Polityka określa zatem, co jest dla tej całej wspólnoty centralne.
Kim są wyznawcy religii politycznych?
Ludzie z klasy średniej, którzy przyzwoicie zarabiają, chodzą codziennie do pracy najrzadziej ulegają urokom radykalnych ruchów. Najczęściej sympatyzują z nimi ludzie albo bardzo młodzi, albo starsi. W przypadku młodszych można to tłumaczyć brakiem doświadczenia. Starsi zapewne są sfrustrowani dotychczasowymi wyborami politycznymi. Są też bardziej skłonni do poszukiwania radykalnych odpowiedzi na trapiące ich problemy.
Sięganie po inspiracje religijne wydaje się wygodne dla każdego polityka. Wyborcy – wyznawcy nie muszą sprawdzać, wystarczy, że uwierzą. Partie korzystają z tego przed wyborami?
Tego rodzaju praktyka jest szybko demaskowana. Polacy mają coraz lepsze wykształcenie, dostęp do kultury masowej, która obnaża takie rzeczy. Tego rodzaju ruchy zawsze będą niszowe. A przynajmniej chciałbym w to wierzyć.
Natomiast teologia i religia są zaprzęgane w służbie zdobywania popularności. W debatach przed ostatnimi wyborami prezydenckimi kilkadziesiąt razy padały sformułowania: "jestem katolikiem i uważam, że…". Dla mnie to było zaskakujące. Właściwie, co to ma znaczyć? Czy prezydentem zostaje się ze względu na wyznanie, czy też ze względu na propozycję polityczną ponad podziałami religijnymi? Nie dostrzegamy tego na co dzień, ale polska debata publiczna jest głęboko zakorzeniona w religijności.
Jakie mogą być tego konsekwencje?
Już to mówiłem, ale powtórzę: religie polityczne mogą być zagrożeniem dla demokracji. Także dlatego, że nikt nie jest w stanie kontrolować związanego z nimi ruchu. Podam przykład: moim zdaniem Jarosław Kaczyński prowadzi niebezpieczną grę. Jeśli osiągnie to, do czego dąży, czyli władzę, będzie musiał podporządkować się demokratycznym regułom gry. Nie będzie już przywódcą religii smoleńskiej, której wyznawcy dziś go popierają. Może więc zostać wyklęty. Tylko kto zajmie jego miejsce? Ktoś bardziej radykalny?