Najsilniejsze reżimy świata, takie jak Białoruś, Chiny, Iran, czy Syria to najwięksi wrogowie internetu według organizacji "Reporterzy bez Granic". Dołączenie do tego niechlubnego rankingu grozi jednak także kilku państwom, których większość z nas pewnie nigdy by o to nie podejrzewała.
Raport "Wrogowie internetu" w roku 2012 otwiera Bahrajn, gdzie sieć została poddana głębokiej inwigilacji i cenzurze po tym, gdy przed rokiem posłużyła za główne narzędzie do organizacji opozycyjnych demonstracji, które na wiele miesięcy zburzyły spokój reżimu w Manamie. Bahrajn nigdy wcześniej nie figurował na tej liście. Co obrazuje, jak bardzo tamtejsze władze postarały się odebrać obywatelom prawo do swobodnego korzystania z sieci.
Wrogowie internetu
wg "Reporterów bez Granic"
Arabia Saudyjska
Bahrajn
Białoruś
Birma
China
Iran
Korea Płn.
Kuba
Syria
Turkmenistan
Uzbekistan
Wietnam
Podobnie jest w przypadku rządzonej twardą ręką Aleksandra Łukaszenki Białorusi. Także i ten kraj po raz pierwszy trafił na celownik obrońców praw człowieka w związku z trudnościami, jakie społeczeństwo napotyka w nieskrępowanym surfowaniu po internecie. Z tą różnica, że za naszą wschodnią granicą internet po prostu dopiero staje się narzędziem walki z reżimem. Rozwój relatywnie słabej infrastruktury telekomunikacyjnej sprawia, że opozycja dopiero na poważnie odkrywa możliwości sieci. A władza uświadamia sobie, jakie zagrożenie to dla niej niesie.
Jedni filtrują, drudzy wsadzają za kraty
Oprócz tych krajów na liście wrogów internetu znajdują się wręcz tradycyjnie Arabia Saudyjska, Birma, Chiny, Iran, Korea Północna, Kuba, Syria, Turkmenistan, Uzbekistan i Wietnam. Sytuacja internautów w każdym z tych państw wygląda jednak odmiennie. Według ekspertów, najgorzej jest podobno w Chinach, Iranie i Wietnamie, gdzie za aktywność w sieci najczęściej można zapłacić więzieniem. Bywa, że wieloletnim. Przy tym "spotkania ostrzegawcze", które z niewygodnymi dla władzy internautami organizuje białoruska bezpieka, to całkiem łagodne środki.
Część reżimów, która postanowi mniej drastycznie ingerować w aktywność obywateli w internecie, ma szansę wkrótce zostać jednak przeniesiona na listę krajów "pod nadzorem". Czyli tych, które "jedynie" ograniczają dostęp do globalnej sieci, stosując cenzurę, czy karząc krnąbrnych internautów odłączeniem od internetu. Dzisiaj nadzorowanych z tego powodu jest czternaście państw. Przeżywający zmiany ustrojowe Egipt, rządzone autokratyczną ręką Rosja i Kazachstan, państwa silnie wyznaniowe - Malezja, Turcja, Zjednoczone Emiraty Arabskie, a także... Australia i Francja.
Zły przykład starych demokracji
Wolność pod nadzorem
w ocenie "Reporterów bez Granic"
Australia
Egipt
Erytrea
Francja
Indie
Kazachstan
Korea Płd.
Malezja
Rosja
Sri Lanka
Tajlandia
Tunezja
Turcja
ZEA
Jak to możliwe?! Australia trafiła pod lupę stróżów wolności w sieci przez decyzję rządu w Canberze o przeforsowaniu restrykcyjnego prawa pozwalającego na niezwykle głębokie filtrowanie treści internetowych. Choć rządzący twierdzili, że wszystkie zmiany mają na celu przede wszystkim walkę z dziecięcą pornografią, przepisy sformułowano w ten sposób, iż mówią również o "innych niewłaściwych treściach". Stworzenie sobie tak łatwej drogi do ingerencji w treści dostępne dla społeczeństwa nie mogło pozostać niezauważone. Nawet, gdyby dokonał tego najbardziej demokratyczny rząd na świecie.
Takiego z pewnością większość osób szukałaby w Unii Europejskiej. Ale raczej nie we Francji. Państwo Nicolasa Sarkozy'ego to bowiem jedyny kraj członkowski Unii, który jest monitorowany przez "Reporterów bez Granic". Paryż znalazł się na cenzurowanym głównie z powodu kontrowersyjnych przepisów antypirackich, które pozwalają na niemal automatyczne pozbawienie łamiącego prawo internauty dostępu do sieci na okres od dwóch miesięcy do roku. Decyzją administracyjną, bez wyroku sądu.
Ale nad Sekwaną nie łatwo jest również korzystać z materiałów pochodzących z sieci w działalności prasowej. Według "Reporterów bez Granic", by utrudnić zbieranie dowodów dziennikarzom śledczym, pracującym nad artykułami o korupcji. We francuskim radiu i telewizji próżno też szukać informacji o tym, co dzieje się na Facebooku, czy Twitterze. Tych źródeł ustawowo nie wolno tam wymieniać.
- Rzekomo demokratyczne kraje dają zły przykład, ulegając pokusie stawiania wyżej bezpieczeństwa w stosunku do innych kwestii - ocenili "Reporterzy bez Granic".