"Nikt nie umiera w Disneylandzie" – to miejska legenda czy realna polityka jednej z najbardziej rozpoznawalnych korporacji na świecie? Odpowiedzi na to pytanie nie da się udzielić tak łatwo.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
O tym, że na terenie Disneylandu (czy też Disneylandów) nikt nie umarł, pogłoski chodzą niemal od powstania kultowej sieci parków rozrywki. Powracają one co jakiś czas za sprawą doniesień byłych pracowników Disneya, którzy twierdzą, że to nie tylko miejska legenda, a rzeczywista polityka firmy.
Przeczytać o tym można m.in. w książce "Inside the Mouse: Work and Play at Disney World", w której jeden z rozmówców autora książki twierdzi, że "jeśli goście mają czelność umrzeć, czekają niczym niechciane kalorie, aż przekroczą granicę parku i będą to mogli zrobić bezpiecznie poza obiektem".
W rzeczonej książce można też znaleźć następującą historię:
W 2021 roku temat powrócił za sprawą TikToka użytkownika @tcruznc. Pod nickiem ukrywa się Tom Cruz, który podzielił się w rzeczonym materiale historią, do jakiej doszło, gdy pracował Disney World w Orlando na Florydzie.
"Mamy lato, jest niesamowicie gorąco, a ja pracuję na Speedway [jedna z atrakcji w Disneylandzie – przyp. red.] w Magic Kingdom w Orlando. Doskonale pamiętam ten dzień, pomagaliśmy ludziom wsiadać na gokarty, była tam rodzina ze starszym panem (...) facet upadł na twarz i ją sobie rozbił – zaczął swoją historię Cruz.
"Oczywiście w pobliżu był lekarz, który przyszedł pomóc, a my wezwaliśmy pogotowie. Przez cały ten czas mężczyzna nie oddychał. Robią mu reanimację, próbują go ożywić, bez skutku (...) reanimowali aż do samego końca" – kontynuował.
"Zapytałem: 'Stary, ten facet nie żyje, dlaczego wciąż próbują go sprowadzić z powrotem?', na co mój menadżer odpowiedział: 'W Disney World nikt nie umiera, wszyscy są poddawani reanimacji lub próbom reanimacji dopóki nie opuszczą posesji, a następnie formalnie uznaje się ich za zmarłych'" – opowiadał.
Prawdziwości anegdot tego typu nie można do końca sprawdzić, a Disney oczywiście nie potwierdzi ani nie zaprzeczy, że tak oficjalnie wygląda ich polityka. Tego typu historie kreują jednak miejską legendę na temat korporacji.
Nie tylko Myszka Miki jest winna?
Jeśli Disney faktycznie dokłada wszelkich starań, aby zgon nie został stwierdzony na ich terenie ich posesji, nie czyni ich to szczególnie wyjątkowymi. Wiele linii lotniczych ma bardzo podobną politykę i robi wszystko, aby nikt oficjalnie "nie umarł" na pokładach ich samolotów.
Ponadto w niektórych rejonach świata prawo działa tak, że gdy ratownicy medyczni rozpoczną działania ratujące życie, nie mogą ich przerwać do czasu przewiezienia pacjenta do placówki medycznej, nawet jeśli pacjent w sposób oczywisty nie żyje.
Coś, co dla pobocznego obserwatora może wyglądać jak "bezczeszczenie zwłok" w celu opóźnienia stwierdzenia zgonu, może w rzeczywistości być procedurą wymaganą prawnie.
Co więcej, duża powierzchnia i względna izolacja kompleksu Walt Disney World na Florydzie sprawiają, że konieczne jest jak najszybsze załadowanie do helikopterów osób potrzebujących pilnej pomocy medycznej i przetransportowanie ich do szpitali.
Biorąc pod uwagę te dwa fakty, jest raczej mało prawdopodobne, aby ktoś faktycznie został uznany za zmarłego na terenie Walt Disney World, niezależnie od tego, co na ten temat sądzi sam Disney.
Udokumentowane zgony na terenie Disney World
Nawet jeśli Disney robi wszystko, by ludzie nie umierali w jego parkach rozrywki, wiadomo przynajmniej o kilku przypadkach, kiedy zgon został stwierdzony na terenie posesji należącej do korporacji. Tak było m.in. w 1984 roku, kiedy na terenie Disneylandu na Florydzie doszło do katastrofy lotniczej.
"Na miejscu stwierdzono śmierć mężczyzny. Kobieta i 2-letnie dziecko zmarli po przewiezieniu do szpitala. Dwoje ocalałych, 3-letnia dziewczynka i 5-letni chłopiec, zostali w stanie krytycznym w Regionalnym Centrum Medycznym w Orlando" – podawał wówczas "New York Times".
Ponadto w 1974 roku w tajemniczych okolicznościach na terenie parku rozrywki Disneya w Kalifornii zmarła pracowniczka Disneylandu Debbie Stone. Z kolei w 1985 roku w tym samym Disneylandzie zmarła dziewczynka, która została zmiażdżona pod kołami autobusu wycieczkowego na parkingu.
Niedawno, bo w lipcu 2018 roku, inny pracownik Disneya zginął za kulisami Disney’s Caribbean Beach Resort, kiedy wózek narzędziowy, nad którym pracował, przewrócił się i przygwoździł go do ziemi, miażdżąc go na śmierć. W doniesieniach prasowych o zdarzeniu podawano, że robotnik "zginął na miejscu".
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.
"Zeszłego lata mieliśmy faceta (...) stanął przed piłką golfową, wziął pistolet i strzelił sobie w głowę, ale nie umarł. Stał tuż przed wszystkimi turystami i 'gdakał', a jego mózg tryskał naokoło (...) Lekarz powiedział mi, że nie wolno im [gościom parku - przyp. red.] tu [w parku - przyp. red.] umierać. Trzeba ich utrzymywać przy życiu sztucznymi środkami, dopóki nie opuszczą posesji Disneya, jakby na drodze znajdowała się wyimaginowana linia: "Żyje, żyje, nie żyje".