Anita Lipnicka: Zaczęłam się martwić o to, w jakiej Polsce przyjdzie żyć mojemu dziecku [WYWIAD]
Kamil Frątczak
17 grudnia 2023, 17:14·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 17 grudnia 2023, 17:14
– Uświadomiłam sobie, że to, co brałam za pewnik – czyli wolność osobistą, wolność słowa, prawo do życia na swoich zasadach, bez względu na poglądy, wyznanie czy orientację seksualną – nie jest takie oczywiste, ani dane nam raz na zawsze. Zrozumiałam, że możemy to utracić. Pierwszy raz w swoim dorosłym życiu zaczęłam się martwić o wartości, które są dla mnie tak istotne i że może trzeba będzie o nie znowu zawalczyć – mówi w rozmowie z Kamilem Frątczakiem dla naTemat Anita Lipnicka, wokalistka, autorka tekstów.
Reklama.
Reklama.
Słyszałem, że jesteś dość infantylną osobą, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
A można być infantylną osobą w pozytywnym znaczeniu (śmiech)? Z pewnością drzemie we mnie dziecko. Mam młodzieńczą duszę. Zachowuję się czasem nieadekwatnie do swojego wieku, to może o to chodzi? Pewnie nawet moja córka mogłaby na ten temat coś powiedzieć. Często mówi: "Boże Mamo, kiedy ty spoważniejesz?". Albo: "Kiedy przestaniesz mnie nazywać już tymi wszystkimi zwierzątkami”?
Lubię używać zdrobnień w stosunku do ludzi, których kocham. I wygłupiać się, zachowywać frywolnie. Ale nie uważam, aby to w czymkolwiek mi przeszkadzało. Pielęgnuję w sobie tę cząstkę dziecięctwa.
Jaka dziś jest Anita Lipnicka?
Dziś? Myślę, że jestem w bardzo fajnym punkcie swojego życia. Prywatnie mam wszystko poukładane. To po pierwsze. Po drugie, jeśli chodzi o życie artystyczne – ja już się z nikim nie muszę ścigać, nie startuję w żadnych zawodach. Mimo że jestem na scenie blisko 30 lat, mam oddaną publiczność, co pozwala mi na to, że po prostu żyję z muzyki i nigdy z niczego innego nie żyłam, nie musiałam chwytać się żadnych planów B.
Tym bardziej, że zawód artysty nie jest łatwym zawodem.
Jest usiany masą rozczarowań, frustracji i momentów zwątpienia. Jest wielu młodych artystów, którzy mają miliony odsłon na YouTubie, a ciężko jest im na przykład sprzedać koncert biletowany. Naprawdę cieszę się, że mi się to udaje, że mogę wciąż tworzyć nowe rzeczy. Przez 30 lat stale koncertuję, nagrywam kolejne albumy, nie odcinam kuponów od starych przebojów sprzed lat. Idę wciąż do przodu.
Wspomniałaś o rozczarowaniach.
Miałam wiele momentów słabszych i tych wspanialszych. Te lata nauczyły mnie, że po prostu ten zawód to sinusoida. Po pierwsze, nie da się utrzymać na szczycie non stop. Za każdym razem musisz pokazywać, że znowu tu jesteś, walczyć o swoje miejsce. Bywało takie chwile, kiedy nie miałam wielu osób na publiczności. Pamiętam to doskonale, przy drugiej płycie solowej tak było. Nie rozumiałam wtedy dlaczego. Potem pojęłam, że nie wszystko co robisz, musi się spotkać z entuzjazmem ze strony odbiorców. Czasem ludzie się od ciebie odwracają, a potem odkrywają cię na nowo. Nie wszystko jest zależne od nas i naszych starań.
Chciałaś się wtedy wycofać?
Nie! Miałam raczej myśl, żeby podjąć walkę, rozkminić, co się właściwie stało i dlaczego. Właśnie wtedy pierwszy raz sobie uświadomiłam, że to nie jest tak, że ja zrobię cokolwiek i ludzie za tym pójdą jak w dym. To mnie nauczyło pokory.
Miałaś taki moment w swojej karierze, że ten osławiony showbiznes cię rozczarował, że inaczej sobie to wszystko wyobrażałaś?
Myślę, że już na samym początku poczułam dysonans między swoją pozycją medialną, kim byłam w świadomości ludzi, a tym, jak to wyglądało w rzeczywistości z mojej strony. Te światy, chociaż się przenikały, były totalnie ze sobą niekompatybilne. Więc dosyć szybko miałam taki "reality check" (śmiech), czym ten showbiznes jest naprawdę: czy ja nim potrząsam, czy on trzęsie mną? Przypomnę, że byłam wtedy super sławną wokalistką, rozpoznawaną na każdym kroku.
Nadal jesteś!
Nie! Już teraz nie jest tak, że ludzie za mną biegną, obrzucając maskotkami! Kiedy zaczynałam w Varius Manx, byłam osobą tak popularną, że to mi totalnie ograniczyło wolność. Czułam się z niej odarta. Nie byłam w stanie w spokoju zjeść posiłku w miejscu publicznym. Ale także moje relacje z otoczeniem, z rówieśnikami, były niejako spaczone z powodu mojej sławy.
Nie czułam się z tym komfortowo, dlatego też sama to zastopowałam swoim nagłym odejściem z Varius Manx oraz z wytwórni fonograficznej. Po prostu nie miałam ochoty dalej tego ciągnąć. Tak naprawdę nie byłam przypadkiem odosobnionym. Podobne historie opowiadają inni artyści, którzy mieli okazję być częścią sceny muzycznej lat 90. i doświadczyli na własnej skórze tego drapieżnego oblicza showbiznesu.
Co masz na myśli?
Tak naprawdę ja i wiele moich koleżanek z pracy, Kasia Nosowska czy Kasia Kowalska, nie wiodłyśmy gwiazdorskiego życia, nie miałyśmy domów z basenami ani żadnych przywilejów, z jakimi zazwyczaj kojarzy się życie popularnych idoli. Polska scena artystyczna początków w lat 90. była bardzo biedna. To znaczy – to był idealny moment aby robić na muzyce interesy. Ale to nie artyści na tym zarabiali.
Szczególnie w pokomunistycznej Polsce.
Tak, zdecydowanie. Dlatego ten showbiznes wtedy mnie jakby na "dzień dobry" rozczarowywał. Bilans strat i zysków wypadał na moją niekorzyść. Natomiast teraz? Teraz mnie już nic nie rozczarowuje. Przyglądam się wszystkiemu trochę z boku, ze swojej niszy, w której funkcjonuję. Robię swoje i na swoich zasadach, nie oglądając się na mody, trendy i oczekiwania innych. Taki model bycia w showbiznesie mi odpowiada.
Jednak jeśli chodzi o te momenty rezygnacji, o których zaczęliśmy rozmawiać, to nie ukrywam, miałam ich kilka. Bywało i tak, że mówiłam sobie: "Nie, ja już po prostu dalej nie dam rady". W takim momencie znajdowałam się na przykład, zanim podjęłam współpracę z Johnem (Porterem – przyp. red.). Byłam wtedy wypalona artystycznie, zmęczona swoją popową karierą, wizerunkiem stworzonym przez media, który niejako mnie blokował przed zrobieniem czegoś nowego.
Czułam się trochę jakbym wyrosła ze starej sukienki, którą wciąż mi wszyscy każą nosić. I wtedy spotkałam Johna, który podszedł do mnie bez uprzedzeń. Razem stworzyliśmy całkiem nową jakość, otworzyliśmy drzwi, których osobno nigdy byśmy nie znaleźli. Na 10 lat zawiesiłam działalność solową, nie wracałam do swoich piosenek, w ogóle ich nie grałam na żywo. Jakby ich nigdy nie było.
Teraz wracasz do tych numerów?
Teraz mam fazę patrzenia z czułością na swoją dawną muzyczną przeszłość. Taki moment, kiedy ją wreszcie przytuliłam do serca. Jestem dzisiaj bardziej wdzięczna samej sobie z początków kariery za to, co wtedy zrobiłam, niż skłonna by to wypierać.
Wspomniałaś o odejściu z Varius Manx. To musiała być dla ciebie trudna decyzja…
Dla mnie prosta. Trudniejsza do zaakceptowania dla zespołu i postronnych osób. Liczne grono fanów obraziło się na mnie, zrujnowałam wiele planów, nadziei na więcej. Ale dla mnie samej to było jak odruch bezwarunkowy, jedyne wyjście, jakie wtedy widziałam.
Nawet nie miałam żadnego planu, co zrobię dalej. Po prostu tak bardzo chciałam skończyć to wszystko, co się działo wokół mnie. Nie tylko z uwagi na rozmijające się wizje muzyczne, które miałam z zespołem. Chciałam przede wszystkim przestać być marionetką w tym całym układzie. Chciałam ocalić swoją integralnosć po prostu.
Co cię uratowało?
To był wyjazd do Londynu, który nastąpił w momencie, jak odeszłam z zespołu. Wtedy pojawiła się możliwość współpracy z Wiktorem Kubiakiem, ówczesnym menedżerem Edyty Górniak. Ja się nie wahałam ani chwili, chciałam po prostu uciec jak najdalej i ten Londyn był dla mnie takim azylem, dał mi możliwość nowego początku. Wydaje mi się, że gdybym nie wyjechała do Anglii, nie nagrałabym solowej płyty w Polsce. Miałabym tu zbyt wielu doradców, zbyt wiele osób, chciałoby mi narzucić swoją wizję mnie. Zginęłabym w tym wszystkim. W Londynie odnalazłam siebie.
W jaki sposób?
Na początku nie robiłam nic, po prostu nasycałam się tym miastem. Chodziłam do teatru, do kina, na koncerty, spotykałam się z rówieśnikami, których poznałam w szkole języka angielskiego, gdzie codziennie spędzałam kilka godzin. Wreszcie miałam okazję pobyć zwykłą dwudziestolatką, do tego w fantastycznym, barwnym miejscu. Miejscu różnych kultur! I nikt niczego ode mnie nie chciał.
Tam byłaś anonimowa.
Tam byłam nikim i to mi się bardzo podobało.
Londyn otworzył przed tobą możliwość współpracy z Johnem. Jak wspominasz ten czas?
Londyn? Nie... Johna poznałam w Warszawie, dawno po tym, jak przestałam mieszkać w Londynie. To było po nagraniach mojej trzeciej solowej płyty, po której właśnie postanowiłam na moment wycofać się z życia muzycznego. Wtedy na mojej drodze pojawił się John. I to ja zabrałam go do Londynu, namawiając Wiktora Kubiaka, z którym już wtedy nie pracowałam, aby zainteresował się naszym materiałem.
W sumie nagraliśmy wspólnie trzy wspaniałe płyty, przeżyliśmy naprawdę nieprawdopodobnie intensywną piękną przygodę i w życiu, i na scenie. Jestem wdzięczna losowi, że go spotkałam. Mamy piękną córkę, którą razem wychowujemy. To był dla mnie naprawdę czas bardzo rozwijający, bardzo twórczy.
Od Johna nauczyłam się, żeby robić swoje i się zupełnie nie oglądać na oczekiwania innych ludzi. Wyzwoliłam się z jakichś niewidzialnych więzów, od tamtej pory nagrywam, co mi w duszy gra i wierzę, że w tym jest jedyny sens.
Kiedy miałem okazję rozmawiać z Johnem, bardzo ciepło wypowiadał się na twój temat. Jakie macie obecnie relacje?
Bardzo dobre. Często jesteśmy pierwszymi recenzentami swoich "demówek". Jesteśmy w stałym kontakcie. Na pewno się przyjaźnimy i jesteśmy dla siebie nadal bardzo dużym wsparciem.
Zgadzasz się z tym, że jesteś artystką, która pojawia się i znika?
Ja nie wiem, gdzie ja tak znikam (śmiech). Najzabawniejsze jest to, że zawsze, kiedy wydaję nową płytę, czytam nagłówki: "Wielki powrót Anity Lipnickiej". A ja się zastanawiam: "Hello? Przecież ja nigdzie nie wyjechałam?" (śmiech).
Ale to chyba dobrze, że wszyscy tak oczekują tych twoich "powrotów".
Może to są tylko takie slogany dziennikarskie, wiesz. Ja nie zniknęłam, żyję bardzo intensywnie, dużo koncertuję. Fakt, że między wydaniem kolejnych płyt mija jakiś czas. Ale ja tego czasu potrzebuję, by stworzyć coś nowego. Poza tym, jestem tylko człowiekiem. Bywa, że życie wchodzi w drogę moim planom zawodowym i mnie zatrzymuje.
Nie ukrywam, że chciałabym czasami po prostu zniknąć, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Dlatego tak marzę o mojej emeryturze jako czasie, kiedy sobie odpocznę (śmiech).
Przeczytałem, że album "Śnienie" tworzył się "niespiesznie".
Tak, to prawda. Co nie oznacza, że nie w trudach, bo było dużo momentów zawahania. Ta płyta rodziła się kilka lat, na przestrzeni bardzo dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, bo pierwsze piosenki zaczynałam pisać w pandemii, to był proces bardzo samotniczy.
Potem otworzyłam się na współpracę z innymi, ale praca w takiej konfiguracji też ma swoje "flow". Czasami bywało tak, że spędzałam z kimś kolejny dzień, próbując coś stworzyć, i nic się nie działo, nie mogliśmy ruszyć do przodu. A potem nagle przychodzi znienacka taki moment i powstaje jedna piosenka w jedno popołudnie. To są sprawy niepojęte (śmiech)!
Najbardziej zapadła mi w pamięci piosenka "Amsterdam". Wyczułem w tobie trochę "rockandrollowego brudu". Masz duszę buntowniczki?
To był celowy zabieg, świadome nawiązanie do takiego właśnie garażowego, gitarowego grania lat 90. Żeby gdzieś tam obudzić tę sentymentalną strunę w człowieku, takie mrugnięcie okiem do ludzi z mojego pokolenia. To jest trochę łobuzerska piosenka, jeśli chodzi o klimat muzyczny i taka wersja mnie też istnieje.
Czy jestem buntowniczką? Chyba tak, bo nie płynę z prądem. Raczej lubię zachodzić w mniej uczęszczane uliczki. Zresztą nawet, jak jadę gdzieś jako turystka, to uwielbiam się gubić. Nie lubię podążać za przewodnikiem i odwiedzać wszystkich miejsc, które należałoby "zaliczyć". Raczej poszukuję tych mniej oczywistych. Szukam tego, co jeszcze nie odkryte.
Oprócz tego jesteś totalnym wrażliwcem. Miałaś tak od zawsze?
Wiesz, myślę, że z tym się człowiek rodzi, albo nie. Ja tak mam odkąd tylko pamiętam.
Jakbyś miała podsumować, co lub kto miał największy wpływ na to, gdzie teraz się znajdujesz – co byś powiedziała?
Nie powiedziałabym, że to jest jedna postać ani jedno miejsce. To zbiór wydarzeń, także ludzi, których napotkałam po drodze. To dzięki tym spotkaniom jestem dzisiaj tą osobą, którą jestem.
Nikt nie przyczynił się do tego, jaka jesteś w sposób szczególny?
Naprawdę bardzo dużo postaci się przewinęło. Myślę, że począwszy od mojego taty, z którym byłam bardzo związana emocjonalnie, który nie żyje od wielu lat. Myślę, że to właśnie po nim odziedziczyłam tę wrażliwość. Mój tata był zawsze trochę oderwany od rzeczywistości. Mama się z nim kłóciła, że niczego nie ogarnia (śmiech).
Mama była bardziej taka mocno stąpająca po ziemi, konkretna, zdeterminowana w działaniu. Tata trochę się minął z powołaniem chyba. Najbardziej nadawałby się na przyrodnika, mógł być dobrym leśniczym, a został elektrykiem.
Pamiętam te chwile, kiedy spędzałam z nim dosłownie całe dnie gdzieś w przyrodzie i one były naznaczone komfortowym milczeniem. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele podczas naszych wypraw, ale to było piękne. Dzielenie ze sobą tych chwil ciszy, kiedy nie można było gadać, aby ryb albo ptaków nie płoszyć, były czymś magicznym. Uwielbiałam z nim dzielić właśnie te momenty.
Czyli miałaś cudowne dzieciństwo.
Bardzo zwykłe. Ja jestem dzieckiem komuny. Większość swojego dzieciństwa spędziłam w dwóch pokojach w bloku z wielkiej płyty z moim 3 lata starszym bratem i rodzicami, którzy pracowali na dwa etaty. Nie mam żadnych tradycji muzycznych ani intelektualnych w rodzinie. Moi przodkowie, jakkolwiek bym wstecz nie grzebała, to są po prostu zwykli ludzie, którzy przeżywali swoje życie w sposób bardzo prozaiczny i dorabiali się wszystkiego pracą swoich rąk.
Było ciężko?
Nie aż tak. Dobrze wspominam swoje dzieciństwo. W komunie wszyscy mieli podobnie. Wiesz, jak się wchodziło do moich znajomych, to oni mieli dokładnie taką samą meblościankę i rozkładany tapczan. Co więcej, mieli ten sam układ pokoi, bo to były zazwyczaj dwa pokoje z kuchnią, mieszkali w podobnych warunkach.
Wszystko było tak zunifikowane, że nikt nie czuł się gorszym i lepszym. Rzeczywistość była przez to prostsza, bardziej przewidywalna. Dobrobyt i obfitość, jak wiemy potrafi być także przekleństwem. Ja nie cierpiałam z powodu bycia dzieckiem komuny.
Mówiąc o komunie nasunęło mi się kolejne pytanie: jesteś patriotką?
Wiesz co? Tak! I zaskoczyło mnie to, że nią jestem. Kiedyś wydawało mi się, że mam w nosie, skąd pochodzę i że mi na tym nie zależy. Miałam takie myśli, że bez mrugnięcia okiem bym mogła ten kraj zostawić, wyjechać i zamieszkać gdzieś indziej. O dziwo to trudne czasy sprawiły, że poczułam, że jestem patriotką, bo jednak zależy mi na losach tego kraju.
Co masz na myśli przez trudne czasy?
Trudne czasy to zdecydowanie były ostatnie lata. Nie w sensie warunków bytu. W całkiem innym wymiarze. Jak już wspomniałam, jestem dzieckiem komuny, więc pamiętam doskonale, jak Polska zmieniała się na lepsze. Pamiętam, jak w latach 90. sama, jako bardzo młoda obywatelka zaczęłam odczuwać coraz większą dumę z tego, że tu jestem, że jednak jesteśmy częścią Europy, że ten świat się otwiera na nas i nasza pozycja w nim się umacnia.
Pamiętam, jak się cieszyłam z przemian politycznych w naszym kraju. Niestety od kilku lat to, co się działo, sprawiło, że zaczęłam się po prostu martwić o to, w jakiej Polsce przyjdzie żyć mojemu dziecku i co nas dalej czeka. Uświadomiłam sobie, że to, co brałam za pewnik – czyli wolność osobistą, wolność słowa, prawo do życia na swoich zasadach, bez względu na poglądy, wyznanie czy orientację seksualną – nie jest takie oczywiste, ani dane nam raz na zawsze. Zrozumiałam, że możemy to utracić.
Pierwszy raz w swoim dorosłym życiu zaczęłam się martwić o wartości, które są dla mnie tak istotne i że może trzeba będzie o nie znowu zawalczyć.
I zawalczyliśmy 15 października.
Zdecydowanie. Każdy jak umiał, tak poszedł walczyć. Jestem daleka od myślenia, że teraz będzie super, ale troszeczkę odetchnęłam z ulgą. Może przyjdą zmiany na lepsze. Zobaczymy, co się wydarzy. Na razie to daliśmy tylko kredyt zaufania pewnej grupie polityków. Mówię tutaj o całej opozycji, na którą większość Polaków zagłosowała. Zobaczymy, co oni z tym dalej zrobią.
Jakiej zmiany w naszym kraju oczekujesz najbardziej?
Obserwuję to, co się dzieje w polskich szkołach. Jako matka chciałabym, żeby wyprostować placówki edukacji, żeby ten system był bardziej przyjazny współczesnemu człowiekowi, praktyczny i skuteczny. Edukacja, służba zdrowia, to, co wszyscy powtarzają. Niestety tak naprawdę, zmiany w tych obszarach szły tylko w jeszcze gorszym kierunku w ostatnich latach.
Moja córka chodzi do publicznego liceum i chciałabym, żeby tam naprawdę byli ludzie z powołania, prawdziwi pasjonaci i przewodnicy. Wiesz, tacy nauczyciele, którym się chce, bo są dobrze zmotywowani, przez to pełni entuzjazmu. No i chciałabym aby media publiczne wróciły do normalności, odzyskały wiarygodność, były apolityczne i jednak pełniły rolę misyjną, edukacyjną, w kontekście emitowanych treści.
A co z Polakami?
Marzy mi się żyć w kraju tolerancyjnym, otwartym na dialog i inność. Cudowne jest to, że różnimy się od siebie, mamy inne poglądy, wierzymy w rożnych bogów, śpimy z kim tam się komu podoba. Czerpmy z tego, co najlepsze. Właśnie z tej różnorodności, a nie dążmy do unifikacji, w której już raz byliśmy, mieszkając w tych samych blokach, mieszkaniach z identycznie umeblowanymi dwoma pokojami.
Gdybyś miała spojrzeć na siebie z boku: ciężko jest być Anitą Lipnicką?
Ciekawe pytanie… Czy ciężko? Myślę, że w ogóle jest ciężko być kimkolwiek. Życie jest trudne. Każdego z nas w sumie spotykają podobne rzeczy, doświadczenia, straty, przeciwności losu, z którymi musimy sobie radzić. Ludzka egzystencja to pasmo wzlotów i upadków, bez względu na status, zasób portfela czy pozycję społeczną.
Patrząc przez pryzmat czasu żałujesz czegoś?
Niczego. Niczego nie żałuję, ani w życiu prywatnym, ani w życiu zawodowym. Niczego bym nie zmieniła. Kocham tę podróż i jestem wdzięczna za każdy odcinek przebytej drogi.