Zanim zdobyli kina i miliony fanów na całym świecie, superbohaterowie ze świata Marvela próbowali swoich sił też na małym ekranie. Produkcje z ich udziałem z lat 70. i 80. pokazują po latach, że była to droga przez mękę. Dzisiaj te filmy uchodzą raczej za dzieła tak złe, że aż dobre.
Reklama.
Reklama.
Martin Scorsese to legendarny reżyser, który kocha kino – udowadnia to nie tylko doskonałymi filmami, ale także długością ich trwania. Jego dwie niedawne produkcje "Irlandczyk" i "Czas krwawego księżyca" mają powyżej trzech godzin. Tak bardzo Scorsese kocha kino – że chciałby, żebyśmy wszyscy z nim zamieszkali.
Oczywiście ironizuję. Czasem historia potrzebuje wystarczającej ilości czasu, by móc ją prawidłowo opowiedzieć. Dlatego niektórzy twórcy nie zamykają się tylko w jednym filmie, a w całej serii filmów i seriali – tworząc jedno wielkie uniwersum połączonych ze sobą filmowych części składowych tego lewiatana rozrywki.
Czyli wcześniej to nie był główny wyznacznik i sprzedawano nam "półprodukty"? Dziwne.
Zanim jednak MCU zdobyło tak silną pozycję marki (chwilowo nadszarpniętej), filmy z udziałem superbohaterów Marvela przypominały raczej... kino klasy B.
Doskonałym tego przykładem są filmy z tzw. pierwszym Avengersem – "Kapitanem Ameryką", którego pierwsze ekranowe podrygi datuje się co prawda jeszcze na lata 40. ubiegłego wieku (dokładnie 1944 rok), jednak bardziej interesuje nas... końcówka lat 70.
To też pokazuje, jak długą drogę przeszli ci herosi, by znaleźć się w miejscu, w którym są obecnie. Telewizyjna wersja Kapitana "wjechała" na telewizyjne ekrany w 1979 roku.
Nie wygląda to najlepiej prawda? Spokojnie, filmowcy też o tym wiedzieli, dlatego Kapitan Amerykapowrócił na ekrany także na początku lat 90. – tylko po to, by całość wyglądała równie źle. Co za konsekwencja!
Także w latach 70. swoich sił w amerykańskiej telewizji próbował słynny Spider-Man. W tamtym okresie powstały aż cztery różne produkcje (w tym seriale), z czego jeden był nawet... japońską wersją Człowieka-pająka pt. "Supaidâman".
Podobny los czekał marvelowski odpowiednik "potwora Frankensteina" – "Niesamowitego Hulka", którego w tamtych czasach (1978 rok) z oczywistych przyczyn musiało grac dwóch różnych ludzi.
W jego "człowieczą" wersję – doktora Bannera – wcielił się aktor Bill Bixby. Tytułowego Hulka natomiast kulturysta i aktor Lou Ferrigno (aktor powracał do roli jeszcze kilkukrotnie).
Zwróćcie uwagę, że chociaż Hulk jest tu postacią centralną fabuły, w całym zwiastunie nie zobaczycie żadnego zbliżenia na same... stopy Hulka (co pewnie zawiedzie niejednego stópkarza). Powód? Obecność zielonych wsuwanych butów na nogach Ferrigno, które nosił podczas zdjęć, byłyby pewnie trudne do wytłumaczenia widzom.
Nie pożałowano jednak widzom widoku walki dwóch marvelowskich herosów, czyli Hulka, który stanął do walki z Thorem (na dłuuugo zanim pokazał to w swoim filmie Taika Waititi).
W 1989 roku, czyli w tym samym, w którym swoją premierę miał doskonały "Batman" Tima Burtona, także twórcy od postaci Marvela kapnęli się, że filmy o postaciach z komiksów można traktować poważniej i bardziej mrocznie.
To wtedy po raz pierwszy widzowie dostali pogromcę wszystkich kryminalistów – "Punishera" z Dolphem Lundgrenem w tytułowej roli.
Warto jednak pamiętać, że zaledwie trzy lata wcześniej fani Marvela dostali jednak film... o gadającej kaczce, czyli "Kaczor Howard". Nie wiem, czy tego potrzebowali, ale wiem napewno, że świat nie był jeszcze na to gotowy.
Wspomniany na wstępie Martin Scorsese spotkał się swego czasu ze sporą falą krytyki ze strony fanów Marvela – powodem było porównanie przez niego (już współczesnych) filmów MCU do atrakcji w lunaparku.
To oczywiście krzywdzące i umniejszające te produkcje stwierdzenie. To wciąż kino... tyle że kino klasy B, które dostało budżet klasy A+.
Trzon historii tych filmów przecież aż tak bardzo się nie zmienił. Zmieniło się opakowanie.